Gdy czytam nowy zbiór opowiadań, którego autorką nie jest Alice Munro, to automatycznie i chyba też bezwiednie do niej go porównuję. Trudno przecież uciec od zestawiania „jakiegoś” nieznanego z „czymś” uznanym. Praktycznie wszystkie zbiory tekstów Munro ukazały się po polsku i możemy dać się obezwładnić temu rzadko spotykanemu darowi kreowania rzeczywistości, jaki posiadła autorka, a który – ogólnie mówiąc – polega na umiejętności pokazywania niezwykłości w absolutnej zwykłości. Cóż bowiem może być bardziej banalnego od sytuacji, które przydarzyć się mogą każdemu z nas, a nie tylko literackim, fikcyjnym bohaterom, a które stanowią istotę opowiadań kanadyjskiej pisarki.
Czyż nie mieliśmy w swoim życiu do czynienia z wydarzeniami, w których ktoś wyjeżdża, ktoś inny przyjeżdża, ktoś kogoś spotyka, a ktoś inny na spotkania nie ma najmniejszej ochoty i ucieka w przeszłość? Przecież nie raz i nie dwa zignorowaliśmy uciążliwego sąsiada w pociągu, autobusie czy metrze, z którym rozmowa przez niego zainicjowana, była dla nas mordęga i jedynym naszym pragnieniem było wywinąć się z tej „opresji” jak najszybciej – jakkolwiek w wypadku historii opowiadanych choćby w tomie „Uciekinierka” czy ostatnio wydanym „Widoku z Castle Rock” oraz „Kocha, lubi, szanuje” konsekwencje takich zachowań mogą być absolutnie nieprzewidywalne i to w wymiarze, który potrafi zmienić całe nasze dotychczasowe życie. Może nas wyrzucić w inne rejony naszego codziennego bytowania tak skutecznie, że długo nie będziemy umieli się z tego wszystkiego pozbierać.
W wielu różnych omówieniach jej tekstów napisano miedzy innymi:
„W (…) opowiadaniach utkanych z na pozór prostych i zwyczajnych zdarzeń kanadyjska mistrzyni ukazuje ludzkie życie w całej jego głębi i niejednoznaczności. Swoich bohaterów opisuje z uważnością, empatią i przenikliwością, która daje czytelnikowi poczucie uczestnictwa w intymnym świecie ludzi z krwi i kości. (…) Wszystkie te opowiadania wpisują się w charakterystyczny styl Munro; z wdziękiem zataczają pętle między teraźniejszością i przeszłością, podsuwają nam nieistotne, zdawałoby się, zdarzenia, by na koniec zebrać wątki w pozornie lekkim finale, którego lektura zapiera dech w piersiach. (…) Mówi się, że diabeł tkwi w szczegółach, ale w nieskazitelnych, zachwycających opowiadaniach Munro w szczegółach zawarta jest magia”.
Świat jakkolwiek, a szczególnie jego literacka wersja, jest znacznie bardziej skomplikowany, niż nam by się to mogło wydawać i te zacytowane recenzje mogłyby by też znakomicie posłużyć jako krytyczna ocena innej pod każdym względem autorki tomu krótkich opowiadań zatytułowanego „Tysiąc lat dobrych modlitw”. Ten nadzwyczajnej urody zbiór tekstów inspirowanych Chinami pokazuje dosyć jednoznacznie, że miejsce w przestrzeni świata, które zajmujemy nie ma większego wpływu na ilość, rodzaj i typ doświadczeń na jakie jesteśmy skazani. Gdziekolwiek jesteśmy zawsze kogoś spotykamy, zawsze z kimś rozmawiamy i musimy do tego kogoś mieć jakiś stosunek. Zawsze też jakoś jesteśmy zanurzeni w tym, co nazywa się naszym doświadczeniem, przeszłością czy po prostu historią.
Yiyun Li, Chinka mieszkająca w Stanach Zjednoczonych jest szalenie oszczędna w kreowaniu swoich historii. Żadnego, nawet najmniejszego komentarza. Prawie w ogóle nie ma u Li przymiotników. Nie ma emocji, jest natomiast wyczuwalne napięcie. Czyta się je na zasadzie oglądania zwoju z tradycyjnym malowidłem chińskim, które obwarowane regułami różnych szkół i mistrzów jest jednakowoż zawsze swoistą filozoficzną opowieścią o relacji człowieka z naturą, nieskończonością i boskością i zawsze pozostaje wyrazem perfekcji i nadzwyczajnych umiejętności artysty. Li swoim bohaterom każe istnieć w wielkich miastach i na prowincji, bardzo współcześnie i w czasach Chin cesarskich. Postaci jej historii podróżują po świecie, albo nigdy nie ruszają się poza oswojony obszar swego niewielkiego terytorium, spotykają się w Chicago, Pekinie i San Francisco, ale też w zapomnianych przez wszystkich miasteczkach i wsiach, są wykształcone albo też pozbawione edukacyjnego zaplecza, często zachwycają zupełnie niebywałym życiorysem, jak choćby zdobywaniem aktorskiego rzemiosła w operze pekińskiej, czy przerażają scenami kastracji konieczniej by sprostać tradycji dworu cesarskiego hołubiącego służbę eunuchów.
Kombinacje tych tematów, opcji i motywów dają zawsze otwarty w swej kompozycji obraz ukazujący bohaterów zanurzonych w nieodgadnionej tajemnicy życia, która zresztą u Li nie jest przedmiotem bezpośredniego zainteresowania autorki, a pozostaje raczej czymś pomiędzy jej własnym zadziwieniem nad nie-własnym losem. „Tysiąc lat dobrych modlitw” pozostawia nas zawsze w samotności i to zarówno w trakcie, jak i po przeczytaniu każdego z opowiadań zamieszczonego w tym zbiorze, W istocie możemy przyjąć, że rola obserwatora, jaka nam przypadła w całym procesie „brania udziału w opowieściach” nie ma dla tychże żadnego znaczenia – one toczą się tak czy owak, bez względu na wszystko, tak zresztą jak i nasze własne, bo jak mówi jedna z postaci tegoż zbioru:
„ – nasi mistrzowie twierdzą, że prawdziwa sztuk a nigdy nie umiera. W prawdziwej sztuce chodzi o pamięć”, a Alice Munro w jednym ze swoich opowiadań przytacza taki fragment:
„…to, co z niedoskonałego ludzkiego punktu widzenia wydawało się być działaniem złego ducha, w szerszej perspektywie, jaką obdarzenie są zmarli, postrzegane było jako akt kosmicznej sprawiedliwości…”
Zbyszek Kruczalak
'