Coraz częściej słyszymy o konieczności podwyższania płacy minimalnej. Nie ukrywam, że jeszcze niedawno uważałem to za bardzo dobre i konieczne działanie. Dziś już nie jestem tego pewien, co wcale nie oznacza, że pochwalam skąpych pracodawców. Okazało się bowiem, że odgórne narzucanie minimalnej płacy nie przynosi żadnej, a w najlepszym wypadku minimalną korzyść dla rynku i grupy ludzi, których takie rozporządzenia dotyczą. Negatywne efekty uboczne są natomiast dotkliwe.
Trudno jest być przeciwnikiem ustanawiania i podwyższania płacy minimalnej. W końcu mówimy o najmniej zarabiających, najbiedniejszych, najczęściej żyjących w odległych od dużych miast rejonach, gdzie dodatkowy zarobek jest niemożliwy, a praca na dwa etaty niespotykana, bo w promieniu 100 mil jest tylko jedna fabryka, stacja benzynowa, posterunek policji, bar i biblioteka.
Poziom życia w okolicy, stopę bezrobocia i wyniki wyborów reguluje tam właściciel wspomnianej fabryki, choć burmistrz i szeryf udają przed mieszkańcami, że jest inaczej.
Analiza ekonomiczna, z której przy podejmowaniu decyzji korzystają politycy, dokonana na dalekim i bardzo mądrym uniwersytecie mówi, że zmuszając właściciela fabryki do podniesienia płacy minimalnej wpływamy na podniesienie stopy życia w okolicy, zwiększenie ilości pieniędzy w lokalnym obiegu i podniesienie dochodu miasta poprzez wyższe podatki. W ten sposób poprawia się z czasem infrastruktura, powstają parki, lodowisko i wszystkim żyje się lepiej.
Analiza ta nie jest wiele warta, gdyż osobą która na tym traci jest właściciel fabryki, a jeśli należy ona do większej grupy inwestycyjnej, to stratni są również członkowie zarządu i udziałowcy. Więc…
Więc nikt z tej grupy nie zgodzi się nigdy na mniejszy zysk, nawet jeśli dzięki temu dzieci pracowników miałyby być szczęśliwsze. Naukowcy zamknięci w swych gabinetach wiedzą o tym, ale nie przyjmują tego do wiadomości. Taki paradoks.
Dlatego wszystkie symulacje nie mówią o wzrastającym w miarę podnoszenia minimalnej płacy bezrobociu – ktoś przecież musi zapłacić za podwyżki. Nie mówią też o zmienianych warunkach pracy – gorsze ubezpieczenie jeśli takie w ogóle jest, mniej nadgodzin i więcej obowiązków w ramach godziny, wyższe kary za spóźnienia, opóźnienia i zapomnienia.
Badający problem dochodzą do wniosku, że podnoszenie minimalnej płacy szkodzi osobom, które mają na tym skorzystać – biednym, młodym i nie wykwalifikowanym. Firmy nie zmieniają bowiem swych prognoz finansowych, ale dopasowują do nowych warunków politykę zatrudnienia.
Wspomniałem przed chwilą, powtórzę jeszcze raz – trudno jest być przeciwnikiem minimalnej płacy z oczywistych powodów. Warto się jednak zastanowić, czy nie istnieje jakieś inne, lepsze rozwiązanie. Podejmujący decyzje politycy uspokajają sumienie, mogą poklepać się po ramieniu i użyć tego w kolejnej kampanii wyborczej. Wiele dobrego jednak nie czynią, na pewno nie więcej, niż podejmując jakiekolwiek inne decyzje.
Skoro o decyzjach mowa, to trzeba wspomnieć o rozterkach części amerykańskich felietonistów, którzy nie mogą zdecydować się, jaki ustrój ekonomiczny panuje w tym kraju i jakiego porządku zwolennikiem jest obecny prezydent.
Sprawa wydaje się prosta, bo większość mediów określa Baracka Obamę mianem socjalisty. Powtarzane często słowo utrwala się w świadomości wyborców i nabiera znaczenia nawet dla tych, którzy do tej pory się z nim nie zetknęli. Dlatego już 55% respondentów uważa, że określenie `socjalista" pasuje do obecnego prezydenta, a aż jedna trzecia przekonana jest, że pasuje bardzo. Należy też przypomnieć, że w wyniku zimnej wojny i prowadzonej w tamtych czasach polityki socjalista i komunista kojarzy się ludziom podobnie, w związku z czym ok. 60% uważa socjalistę za coś na granicy kryminału i trybunału wojskowego. Prawie połowa mieszkańców tego kraju nie bardzo rozumie jak w części krajów zachodniej Europy partie socjalistyczne mogą rządzić od kilkunastu lat na zmianę z prawicowymi. Czy jednak obecny prezydent jest socjalistą? W pewien sposób tak, bo przypomina współczesnych socjalistów francuskich – chce wysokiego podatku dla najbogatszych i nie widzi problemu w tworzeniu przez rząd miejsc pracy. Z drugiej strony polityka Baracka Obamy daleka jest przecież od doktryny głoszonej przez Karola Marksa, według której państwo powinno przejąć własność prywatną i wszystko samemu produkować. Socjalistą więc amerykański prezydent nie jest. Kim więc jest?
Kilku ekonomistów zauważyło powstanie nowego systemu, w którym rząd chce kontrolować rynek pozostawiając własność w rękach prywatnych. W ten sposób politycy mogą chwalić się ewentualnymi osiągnięciami, ale w razie niepowodzenia swych pomysłów zrzucać winę na sektor prywatny.
Dla Baracka Obamy to doskonałe rozwiązanie, bo po kilku latach urzędowania nie można już wszystkich win zrzucać na poprzednią administrację i trzeba znaleźć nowego kozła ofiarnego. Prywatny sektor nadaje się znakomicie. Przykładem podawanym przez część felietonistów może być reforma ubezpieczeń zdrowotnych. Rząd może narzucić firmom ubezpieczeniowym wystawianie polis dla 25 letnich dzieci swych klientów, ale jeśli składki pójdą w związku z tym w górę, to będzie przecież zachłanność tychże ubezpieczycieli.
Niektórzy, jak na przykład prezydent organizacji Americans for Limited Government, zauważają podobieństwo do włoskiego faszyzmu lat 30. Oczywiście porównanie nie jest idealne, ale niektórym się podoba. Bo rząd teoretycznie nie ogranicza prywatnego biznesu, wręcz mu pomaga, ale wszelkie owoce pracy i pomysłowości biznesmenów muszą służyć w pierwszej kolejności państwu i jego potrzebom.
Wiele osób zastanawia się, czy jest to jeszcze wolny rynek, gdy rząd może decydować praktycznie o wszystkim, włącznie z narzucaniem konsumentom preferencji podczas dokonywania zakupów. Wszyscy już dawno zgodzili się, że coś takiego jak własność prywatna trudna jest do zdefiniowania, bo zbyt łatwo można ją w obecnych czasach stracić. Czekamy więc na pojawienie się nowej nazwy, dopasowanej do nowych czasów i nowego systemu ekonomicznego. Bo żadna z dotychczasowych podobno już nie pasuje.
Miłego weekendu.
Rafał Jurak
'