Mamy wakacje w roku wyborczym. Co oznacza, że niemal wszyscy politycy różnych szczebli przebywają z rodzinami w ekskluzywnych ośrodkach nad ciepłym oceanem, albo w niewygodnym fotelu samolotu zmierzają w kierunku kolejnego przystanku na trasie swej kampanii. Zresztą pierwsza grupa w większości po skończonym urlopie też ruszy w kraj.
Oznacza to, że w stolicach stanów oraz samym Waszyngtonie straż pełnią wyłącznie sekretarki, technicy i ochrona. Tak jest zawsze, gdy zbliżają się wybory, jednak w tym roku sytuacja jest nieco inna. W październiku rozpoczyna się nowy rok fiskalny, a jak doskonale pamiętamy żaden departament federalny ani agencja rządowa nie posiadają jeszcze budżetu na przyszły rok. Niedawno przedstawiciele obydwu partii zakomunikowali, że nie będą już poświęcać miesięcy na walki o pieniądze i zgadzają się na identyczne sumy jak ostatnio. Fakt, mają one obowiązywać tylko przez sześć miesięcy, a później ma być wprowadzona poprawka. To też znamy, w końcu tym razem miało być inaczej… Jednak rozpoczynający jesienne obrady Kongres będzie już chyba czwartym z kolei, którego pierwszym punktem obrad będzie uporządkowanie finansów po kolegach.
Tak przy okazji, co znaczy miliard między przyjaciółmi z wyżyn władzy? Niewiele, to przecież drobne, którymi wolno im obracać wedle własnego uznania. Dlatego w czasie ekonomicznego i budżetowego kryzysu przyjmuje się dwuletni plan finansowania infrastruktury transportowej, którego spłacanie zajmie 10 lat przychodów z przeznaczonych na to podatków nakładanych na paliwo. Jednocześnie kilka komisji przepycha kolejne subsydia dla rolników, które tylko uzależniają producentów żywności od rządu federalnego, a podatników zobowiązują do utrzymania opłacalności produkcji kompletnie niepotrzebnych i nieopłacalnych towarów. To wszystko przy jednoczesnym, automatycznym cięciu wydatków, do czego zobowiązało administrację fiasko ubiegłorocznej superkomisji budżetowej, która miała być lekarstwem na wszelkie bolączki finansowe państwa. Zanim Waszyngton ruszył w drogę zdążył jeszcze przyjąć kilka bardzo ważnych ustaw, typu czasowe zniesienie części podatków dla kilku wspierających ich grup, które to ustawy zwane tymczasowymi są przedłużane każdego roku przez ostatnie 20 lat.
Oni wszyscy rzeczywiście ciężko pracują. Szkoda, że nie dla nas.
Na pewno większość z nas słyszała powiedzenie, mówiące, iż “nadmiar praw gwarantuje niesprawiedliwość”. Nakazy, zakazy i wiążące się z nimi kary sprawiają, że żyjemy w strachu przed konsekwencjami każdego czynu. Na razie jeszcze próba ratowania samobójcy nie jest zakazaną ingerencją w jego plany, ale powoli się do tego zbliżamy.
W książce “Życie bez prawników” autor Philip Howard dowodzi, że nie tylko my, ale również reprezentujące nas instytucje sparaliżowane są siecią otaczających praw, które powstrzymują nas przed dokonywaniem właściwych wyborów w życiu. Obawa przed pozwem sprawia, że nauczyciele nie są w stanie zapanować nad rozwrzeszczaną klasą, menadżerowie firm tak manewrują, by uniknąć posądzenia o dyskryminację z najbardziej błahego powodu, a same przedsiębiorstwa walą ostrzegawcze napisy na wszelki wypadek na każdym produkcie – Przed włożeniem do szklanki sprawdź, czy lód nie jest zbyt zimny!
Wniosek płynący z setek podanych przez Howarda przykładów jest jeden. Ameryka nie naprawi systemu oświaty, nie wyleczy systemu ubezpieczeń zdrowotnych, nie zregeneruje pozytywnego ducha w narodzie, nie zrewitalizuje demokracji jeśli prawo nie zacznie ponownie chronić naszych codziennych wyborów i decyzji.
Autor wini po równo osoby u szczytów władzy jak i samych prawników, którzy doprowadzili do “tyranii jednostki”. Każdy może sądzić wszystkich o wszystko. Sprawy kiedyś odrzucane przez sąd w pierwszym czytaniu nagle zaczęły zdobywać pierwsze strony gazet, a zasądzane sumy są nieadekwatne do rzeczywistych, jeśli takie w ogóle występują, strat finansowych i moralnych.
Przed kilku laty jeden z powiatów na Florydzie zakazał dzieciom biegania po placu zabaw. Stało się tak w wyniku 189 pozwów sądowych w okresie pięciu lat. Rodzice domagali się w nich wysokich odszkodowań za zdarte kolana i siniaki na pupach swych pociech. W końcu powiat nie dopilnował ich bezpieczeństwa.
Kilka lat temu do sądu w Waszyngtonie trafiła sprawa, w której Roy Pearson, wysoko postawiony sędzia w Dystrykcie Columbia, domagał się 67 milionów dolarów odszkodowania za zagubione przez pralnię chemiczną spodnie. Na tyle wyliczył ich wartość, straty moralne i koszty sądowe. Wszystko zaczęło się od tabliczki nad drzwiami do zakładu głoszącej, że “satysfakcja klienta jest gwarantowana”. Ponieważ w przypadku Pearsona nie była, rozpoczęła się ośmieszająca na cały świat, ciągnąca się przez dwa lata sprawa sądowa. Jej koszty wyniosły kilkaset tysięcy dolarów, doszło do bankructwa pralni. Niedługo potem w sondażu ogólnokrajowym zaledwie 16% respondentów przyznało, że w razie podobnej sprawy z ich udziałem zaufałoby wymiarowi sprawiedliwości.
Spójrzmy na szkoły. Obecnie 40 proc. nauczycieli przyznaje, że więcej czasu poświęca na uspokojenie i uciszenie klasy, niż na zajęcia z przedmiotu. 80 proc. skarży się, iż byli straszeni pozwem sądowym przez uczniów i zarzucano im łamanie praw ludzkich, rasowych, czy religijnych. Sami nie posiadają żadnego narzędzia obrony. W Nowym Jorku na przykład przepisy mówią o 60 różnych krokach, jakie należy podjąć zanim student może być choćby na jeden dzień zawieszony w swych prawach.
Podobnie jest w Waszyngtonie, który wprowadzanymi przez lata dodatkami do istniejących praw, klauzulami i ustawami jest praktycznie sparaliżowany. Każdego posunięcia grup władzy i biznesu chroni już odpowiedni zapis, mało tego, przewiduje konkretne działania w przypadku niepowodzenia.
Dożyliśmy czasów, gdy podejmowanie własnych decyzji bez ponoszenia konsekwencji, wyrażanie swego zdania, czy działanie zgodnie ze swymi wierzeniami jest utopią. Światem nieistniejącym i już niemożliwym do zaistnienia.
Miłego weekendu.
W tekście wykorzystałem fragmenty felietonu, jaki ukazał się w tygodniku Monitor w sierpniu 2011 r.
Rafał Jurak
'