Czytając najnowszą powieść Johna Grishama, która właśnie ukazała się po polsku, ma się nieodparte wrażenie, że koniecznie trzeba przedefiniować kategorię fikcji literackiej oraz tego, co nią nie jest. Jeśli tego nie zrobimy dopadnie nas poczucie pomieszania i poplątania, gdyż niektóre fragmenty książki, jako żywo, przypominają dokumenty z przesłuchań Kongresu USA w sprawach korupcji, wyciągnięte na światło dzienne, tajne decyzje korporacyjne z akcji lobbystycznych czy też publikacje prasowe obnażające degenerację z zwyrodnienie systemu politycznego i biurokratycznego Ameryki:
„– W zeszłym roku zapłaciliśmy twojej firmie ponad trzy miliony dolarów.
– Trzy miliony dwieście – sprecyzował Koane.
– Przekazaliśmy też maksymalną ilość pieniędzy zarówno na kampanię reelekcyjną, jak i komitetom wyborczym osiemdziesięciu ośmiu ze stu członków Senatu […]
Daliśmy, ile należało, ponad trzystu członkom Izby Reprezentantów. W obu izbach obie partie wzięły od nas, ile mogły, na centralny fundusz łapówkowy, czy jak to się, do cholery, nazywa.
Przekazaliśmy maksymalne stawki do nie mniej niż czterdziestu komitetów wyborczych, które maja podobno pracować ku chwale Boga na tej ziemi.
Dodatkowo dwudziestu czterech naszych dyrektorów osobiście wspierało, kogo trzeba, a wszystko zgodnie z twoimi instrukcjami. Poza tym, dzięki mądrości Sądu Najwyższego możemy przekazywać ogromne sumy w gotówce do systemu wyborczego, których nie da się wykryć.
W samym tylko zeszłym roku było to pięć milionów. Jeśli zsumujesz to wszystko i dodasz wszelkiego rodzaju płatności zgłoszone i niezgłoszone, nad stołem i pod stołem, okaże się, że Varrick Laboratories przekazały w ubiegłym roku prawie czterdzieści milionów dolarów, żeby nasza demokracja zmierzała w dobrym kierunku.” [Kancelaria, s,260/261]
Wystarczy przyjrzeć się temu fragmentowi, żeby nie mieć żadnych złudzeń, że „w państwie duńskim źle się dzieje”. Samoregulacje systemowe się wyczerpały, wielkie pieniądze ponadnarodowych korporacji są w stanie kupić wszystko i wszystkich, a pozostawione społeczeństwu wrażenie uczestnictwa w demokratycznych procesach i instytucjach jest jedynie mydleniem oczu, gdyż ani państwo narodowe, ani demokracja w jej klasycznym wydaniu już nie spełniają swojej podstawowej roli, jaką jest dbanie o obywatela i egzekucję jego praw.
Nie ma już mowy o żadnej misji społecznej, szerzeniu idei czy wizji, nie ma charyzmatycznych postaci polityki takich jak Gandhi. Jest wprawdzie kompletnie nowy wymiar w komunikowaniu się dzięki internetowi i całej mnogości portali społecznościowych oraz gadżetów elektronicznych, ale nie wiadomo jeszcze, co z tego wyniknie? Czy rzeczywiście demokracja przedstawicielska przesunie się dzięki temu w stronę bezpośredniej i będziemy mogli sami decydować o różnych sprawach dotyczących miejsca, w którym żyjemy?
Póki co, mamy jedynie strukturę utrzymującą niezwykle kosztowną rzeszę urzędniczą wszelkich szczebli i ułatwiającą robienie niebotycznych interesów wielkim korporacjom kosztem szeregowego płatnika podatków, który nawet nie ma większego wpływu na ich wysokość. Politycy traktowani są jak towar, z którego trzeba coś wybrać i coś na tym utargować. Polityka zmieniła się w biznes, gdzie liczy się oczywiście tylko zysk.
Powieść Grishama jednakowoż to przede wszystkim thriller prawniczy, a nie traktat polityczny. Zarówno w klasycznej już ”Firmie”, ale również w „Zaklinaczu deszczu”, „Wezwaniu” czy właśnie w „Kancelarii” cała akcję napędzają prawnicze roszady, rozgrywki i manipulacje. Prawo, które nie ma nic wspólnego ze sprawiedliwością, a jedynie z przestrzeganiem zgodności procedur kodeksowych jest fantastycznym tematem do dyskusji o państwie bezprawia. Kto ma więcej pieniędzy, tego stać na lepszych prawników i ten ma większą szansę na przeforsowanie wyroku na swoją korzyść. W istocie prawnicy nie przyjmują przecież spraw, które nie rokują żadnych zysków – czy ktoś widział ostatnio prawnika działającego dla dobra innych pro bono?
Potężne korporacyjne pieniądze kampanii farmaceutycznej, wielkie i drogie kancelarie wyspecjalizowane w prowadzeniu pozwów zbiorowych, czyli wyciąganiu niesamowitych pieniędzy od korporacji dla prawników w imię złudnej obrony praw szarego obywatela, a przy okazji małe, zapyziałe biuro prawnicze, które wplątuje się w gigantyczny proces o odszkodowanie grupowe.
To w zasadzie cała, raczej nieskomplikowana opowieść składająca się na akcję Kancelarii. Co z tego wszystkiego wynika? Przede wszystkim parę istotnych pytań:
Czy ciągle żyjemy w praworządnym kraju?
Czy mamy jakikolwiek wpływ na to, co się w nim dzieje?
Czy sami podejmujemy decyzje, czy kierują nami specjaliści od politycznego marketingu?
Czy mechanizmy demokracji wyczerpały się?
Czy jest jakaś alternatywa, dla obecnego systemu?
Czy może dać sobie raczej święty spokój z tym wszystkim i skoncentrować się na konsumowaniu, ewentualnie na intensywnym wpatrywaniu się w ekran urządzenia elektronicznego najnowszej generacji?
Ja się okazuje, przedefiniowanie pojęcia fikcji literackiej i rzeczywistości realnej jest w tym kontekście zajęciem niesłychanie wdzięcznym i bardzo przyjemnym. Nie wymaga w istocie żadnego przygotowania teoretycznego ani praktycznego. Wystarczy, że przyjmiemy za fakt sytuację, w której wszystko, nawet te najbardziej nieprawdopodobne sprawy, wydarzenia i sytuacje uznamy za prawdziwe. Jednym słowem zrezygnujmy z czytania powieści, jako tekstów prawdziwych jedynie w obrębie okładek i tę prawdziwość przenieśmy poza nie. Będzie jednak trochę z tym trudności, no bo na kogo nasłać tu policję, kogo osądzać i kogo skazywać? A poza tym – czy rzeczywiście chcemy Johna Grishama wsadzić do więzienia za demontaż systemu politycznego USA?
Zbyszek Kruczalak
'