Aż dwie trzecie Amerykanów nie sądzi, by to, co dobre dla Wall Street było jednocześnie dobre dla kraju – wynika z sondażu przeprowadzonego w tym roku przez Harris Interactive. Jednocześnie zdecydowana większość badanych uważa, że osoby tam pracujące są mniej uczciwe w porównaniu do reszty społeczeństwa i nie zasługują na tak wysokie zarobki. Zaufanie do banków jest najniższe w historii – donosi Gallup – a odnotowany w ostatniej dekadzie spadek sympatii do nich jest największym wśród wszystkich instytucji publicznych w kraju. Wraz ze spadkiem zaufania zmniejszyły się inwestycje – tylko w ubiegłym roku Amerykanie wycofali z giełdy ponad $171 mld. Dlaczego więc, wbrew logice, sektor bankowy optymistycznie i z uśmiechem spogląda w przyszłość?
Mimo powszechnie wyrażanej niechęci i złości wobec wielkich bankierów i finansowych brokerów, Wall Street wygląda dobrze, czuje się świetnie i bez cienia niepokoju wypatruje kolejnych wyborów prezydenckich. Powszechne przekonanie jest takie, że ktokolwiek je wygra, ludzie finansów na tym nie stracą – wyboru będziemy bowiem dokonywać pomiędzy największym beneficjentem instytucji finansowych w historii, jakim jest prezydent Obama, a Mittem Romneyem uznawanym przez świat dużych pieniędzy za swojego człowieka. Żaden z nich, z różnych powodów, nie zaszkodzi finansjerze kraju.
Badania Sunlight Foundation’s Influence Project wykazały, że prezydent Obama mimo powtarzanych publicznych ataków na Wall Street otrzymał stamtąd więcej pieniędzy, niż jakikolwiek inny polityk w ostatnich 20 latach, włączając w to jego poprzednika George W. Busha. W czasie ostatnich wyborów instytucje finansowe i osoby z nimi związane odpowiedzialne były za aż 20% całego zysku komitetu wyborczego ówczesnego senatora Obamy.
Gdy dziennikarze zapytali w związku z tym o wiarygodność prezydenta krytykującego Wall Street, przedstawiciele administracji odmówili komentarza.
Były sekretarz prasowy Białego Domu, Ari Fleischer, uważa, że przepaść pomiędzy słowami demokratycznego prezydenta, a jego decyzjami czynią go hipokrytą. Sugeruje też, by głowa państwa wraz z pozostałymi członkami swej partii, choćby senatorem Charlesem Schummerem, który otrzymał od Wall Street prawie 9 milionów wciągu ostatnich 20 lat, przestali wyciągać dłoń w tamtą stronę, skoro działania finansjery tak bardzo im się nie podobają.
“Nie mogą mówić, że nienawidzą Wall Street, ale kochają ich pieniądze” – dodaje Fleischer, który prowadził biuro prasowe byłego prezydenta George W. Busha.
Administracja Baracka Obamy przejęła władzę w szczytowym okresie wielkiego krachu finansowego. Mimo tego do dziś żaden z najpoważniejszych graczy odpowiedzialnych za kryzys nie został pociągnięty do odpowiedzialności. Wybrany przez prezydenta prokurator generalny, Eric Holder, nie postawił zarzutów nawet jednej osobie.
W 2009 r. Obama mówił, że krach finansowy jest wynikiem “spekulacji nieodpowiedzialnych brokerów”, a Holder dodawał, iż “pozbawieni skrupułów szefowie, operatorzy piramidek finansowych i zwykli kryminaliści sięgnęli do kieszeni i kont emerytalnych klasy średniej”.
Wydawało się, że za słowami pójdą czyny. Jednak stało się inaczej. Być może powodem jest fakt, iż zarówno prokurator Holder jak i jego prokuratorzy pomocniczy – Tom Perrelli, Tony West, Lanny Breuer, James Cole, Karol Mason – zostali ściągnięci do departamentu sprawiedliwości z prestiżowych firm adwokackich reprezentujących firmy inwestycyjne i banki, wobec których powinno być prowadzone dochodzenie federalne.
Zamiast tego część wielkich nazwisk ze świata finansjery kraju wraz z pomocnikami została wciągnięta do rządu i podległych mu urzędów. Osoby odpowiedzialne za załamanie rynku w 2008 r. są teraz odpowiedzialne za finanse państwa i najważniejsze regulacje rynkowe.
W czasie obowiązywania miliardowych programów ratunkowych wprowadzanych przez rządy Busha i Obamy największe instytucje finansowe kraju ucztowały jak świnie przy korycie – sześć banków pożyczyło prawie pół biliona dolarów. Dzięki temu cztery obecnie największe kontrolują aż 40% rynku kredytowego w 10 najważniejszych stanach, co stanowi ponad 10% wzrost w porównaniu do 2009 r. i niemal dwa razy więcej, niż w niezbyt odległym roku 2000.
W tym samym czasie małe banki, zwykle obsługujące szarych obywateli i mały biznes znikają z naszych ulic. Od wprowadzenia ustawy Dodd-Frank, która miała zreformować sektor bankowy, a okazała się wielkim niepowodzeniem, ich liczba spadła o ponad 300. Okazało się bowiem, że w nowych, narzuconych przez legislaturę warunkach, lepiej radzą sobie wielkie instytucje, a małym brakuje siły przebicia, pieniędzy i przede wszystkim kontaktów.
Elity finansowe kraju nie mają się czego lękać ze strony Baracka Obamy w razie wygranych wyborów, bo zapisane w ustawie Dodd-Frank określenie “Za duży, by upaść” cieszy się pełnym i entuzjastycznym poparciem jego administracji.
Jak wyjaśnił w wywiadzie dla New Jork Times Steven Rattner – finansowy doradca prezydenta, twórca rządowego programu ratowania przemysłu motoryzacyjnego, były inwestor w Lehman Brothers, czy Morgan Stanley – rząd nie widzi nic złego w obowiązującym obecnie systemie bankowym, a winą za niedawny krach obarcza błędy w zarządzaniu. Pamiętajmy jednak, że Rattner zapłacił $6.2 mln. kary oraz otrzymał dwuletni zakaz jakichkolwiek kontaktów z doradcami finansowymi i brokerami Wall Street za biznesowe kontakty ze skazanym już nowojorskim politykiem, który kontrolował wart 125 miliardów fundusz emerytalny. Rattner nie przyznaje się do niczego, ale podejrzewa się go o czynny udział w nielegalnych operacjach finansowych tej grupy. Wyraził on również publiczne uznanie dla systemu ekonomicznego Chin. Obserwatorzy sceny politycznej przekonani są, że pojawi się we wrześniu w Charlotte, drugim co do wielkości centrum bankowym kraju, gdzie podczas konwencji Demokratów Barack Obama otrzyma nominację na drugą kadencję.
Wydawać by się mogło, że w obliczu tak wielkiej konsolidacji władzy i pieniędzy, wspieranych przez podatników banków inwestujących w sprzyjających im polityków, Republikanie zmobilizują swe siły. W normalnym świecie walcząca o władzę partia, zwłaszcza znajdująca się w opozycji do obecnego rządu, powinna odwołać się prawdziwych kapitalistów, mniejszych instytucji finansowych, inwestorów, a przede wszystkim ich klientów, którzy czują się oszukani i wykluczeni z wielkiej gry Waszyngtonu.
Zamiast tego partia nominowała patrycjusza Wall Street, Mitta Romneya, którego ideą populizmu wydają się być wyprasowane jeansy i luźna koszula. Lista korporacyjnych sponsorów jego kampanii wyborczej przypomina spis najgorszych, odpowiedzialnych za krach z 2008 r. firm. Są tam Goldman Sachs, JPMorgan Chase, Morgan Stanley, Credit Suisse, Citicorp, czy Barclays. Już samo to wystarczy, by wątpić w prawdziwą reformę finansów. Na wszelki wypadek, gdyby okazało się, że kontakty zawodowe i towarzyskie nie wystarczą, firmy z Wall Street nie żałują pieniędzy dla kandydata. Obama być może otrzymał najwięcej z Wall Street w dwóch ostatnich dekadach, ale to Romney jest tegorocznym zwycięzcą gdy chodzi o pochodzące stamtąd nakłady finansowe na kampanię polityczną.
Oczywiście można to rozpatrywać na dwa sposoby. Jedna wersja mówi, że Wall Street na wszelki wypadek chce zapewnić sobie sympatię republikańskiej administracji w razie wygranych wyborów. Inni wierzą jednak, że Wall Street stara się w ten sposób wpływać na przebieg kampanii i preferuje listopadowe zwycięstwo Romneya.
Pamiętać musimy jednak, że to całe społeczeństwo, a nie szefowie Wall Street decydują w wyborach. Przez kilka ostatnich miesięcy sztab wyborczy Baracka Obamy starał się przedstawiać go jako polityka dążącego do ekonomicznej sprawiedliwości, gotowego wyzwać finansjerę na pojedynek i mimo kilkuletniego opóźnienia znaleźć winnych. W tym samym czasie jego republikańskiego przeciwnika ukazywano jako powiązanego z Wall Street bogacza, oderwanego od rzeczywistości polityka, którego rządy przyniosłyby korzyści wyłącznie najbogatszym. Ta retoryka obecnego prezydenta wraz z wysokimi sumami płynącymi na konta republikańskiego kandydata właśnie z tamtej strony sprawiły, że coraz większa część wyborców przekonana jest, że tak właśnie jest. Może właśnie dlatego przeprowadzane co jakiś czas sondaże przedwyborcze wskazują na niewielkie zwycięstwo Obamy, mimo narastających problemów rynkowych i nie rozwiązanych trudności sektora bankowego.
To prawda, że niektóre z największych instytucji finansowych popierających Obamę w 2008 r. utraciły nieco dobrego humoru (ale nic więcej) w wyniku jego niedawnych, słownych ataków na uprzywilejowany 1%. Jednak łudzi się każdy, kto myśli, że z tych wyrażanych publicznie gróźb i złośliwości pod adresem najbogatszych, najbardziej wpływowych i do tej pory nietykalnych cokolwiek wyniknie. Osoby popierające obecnego prezydenta w nadziei na zmianę sytuacji nazwać można “pożytecznymi idiotami”, którzy wykorzystani będą jako pionki w starciu różnych grup oligopolistów.
Podziały już widać. Obecna administracja w większości zachowała przyjaciół i sojuszników wśród tej części finansjery, która jak wspomniany wcześniej Steven Rattner liczy na finansowanie swoich prywatnych operacji przez wielkie fundusze emerytalne. Prezydent może też liczyć na poparcie osób spekulujących w oparciu o dług publiczny – dalsze swobodne wydawanie pieniędzy przez Waszyngton oznacza bowiem dla nich potencjalne zyski. Obecna sytuacja sprzyja też finansistom takim jak John Corzine, były CEO Goldman Sachs i były gubernator New Jersey, którego skompromitowana spółka inwestycyjna MF Global reprezentowana jest przez firmę prawniczą należącą do Prokuratora Generalnego US, Erica Holdera.
Część elit finansowych popierających dalszy rozwój wielkiego rządu i jego interwencje znajduje się w narożniku Obamy. Wspierają oni administrację nie tylko słowem, ale przede wszystkim pieniędzmi. Dołączają do nich ostatnio firmy z Doliny Krzemowej, która powoli zaczyna przypominać Wall Street, przynajmniej pod względem sposobu działania. Z roku na rok ich działalność coraz bardziej uzależniona jest od rządowych decyzji, głównie za sprawą tzw. zielonych ustaw. Ochrona środowiska, odnawialna energia, oszczędne produkty – to wielkie pieniądze, które płyną na te cele ze wschodniego wybrzeża. Korzystają z tego dobrze poinformowani, posiadający kontakty szefowie wielkich firm technologicznych.
Kto przegra tę batalię? Wszyscy, którzy zależni są od prawdziwych i precyzyjnych informacji z rynku, liczący na podstawowe usługi, takie jak choćby uczciwie oprocentowany kredyt.
Kto wygra? Politycznie powiązani, zdolni do zaciągania kredytu i korzystający z ustaw regulujących rynek finansowy, niezależnie, czy przyjmowane są one przez Demokratów, czy Republikanów.
W listopadowych wyborach zwycięży dobrze przygotowane i zakorzenione w Waszyngtonie Wall Street, jeszcze bardziej pomniejszając rolę czynników niezbędnych do zachowania prawdziwej demokracji i dobrobytu w naszym świecie.
Na podst. DailyBeast, Political Press oraz DailyCaller oprac. Rafał Jurak
'