Obecna kampania prezydencka swym przebiegiem nie różni się znacząco od jakiegokolwiek innego starcia polityków w przeszłości, poza coraz brutalniejszymi i kłamliwymi reklamami wyborczymi obydwu stron. Zaczyna się od ekonomii, przechodzi do obyczajowości i religijności, by na atakach personalnych tuż przed wyborami skończyć. Możemy z uporem powtarzać, że celem wyborów jest poprawa sytuacji w kraju, kiedy jak zawsze wybór będzie personalny, bazujący na prywatnych poglądach i wyznawanej wierze lub jej braku. Przykładem może być tocząca się właśnie dyskusja aborcyjna, która godna jest odległych czasów sprzed wynalezienia maszyny parowej. Myli się głęboko każdy, kto myśli, że w obecnych czasach, czyli zaawansowanym już XXI w. niemożliwe jest przyjęcie ustawy łamiącej prawa kobiet, czy innych grup. Chętni o odpowiednich poglądach są, brakuje im tylko odwagi, bo sondaże byłyby dla nich bezlitosne.
A to one w dużej mierze decydują o głoszonych przez polityków poglądach. Dlatego słowa wypowiadane przez tę samą osobę w fabryce na południu kraju tak bardzo różnią się od wygłaszanych na elitarnym spotkaniu w Nowym Jorku.
Dla polityka najważniejsza jest wygrana, nie liczy się nic innego. Według mnie to absolutny upadek klasy politycznej i powód, dla którego znajdują się oni na ostatnim miejscu listy osób godnych zaufania, niezależnie od przynależności partyjnej. Najnowszym przykładem może być reakcja na słowa kongresmana Todda Akina ze strony jego partyjnych kolegów. Z jego ust padły zdania, które powinny pogrzebać tego polityka na zawsze i wywołać chęć zmiany nazwiska u jego dzieci i wnuków; zdania wyrażające poglądy, które wystraszyły całą partię republikańską, ale nie wywołały zbyt wielkiej krytyki. Każdy po prawej stronie próbuje się zdystansować teraz od Akina, zachowując jednak kontakt na wypadek, gdyby okazało się, że sondaże wciąż dają mu szansę na zwycięstwo. Najlepiej widać to na przykładzie Petera Roskama, republikanina z Illinois, który stwierdził, iz nieważne co Akin powiedział, ważne jedynie, czy ma szansę wygrać. Upadek totalny.
Nie może bowiem polityk powoływać się w czasie kampanii na wartości, a następnie udowadniać, że żadnych nie wyznaje. Dlatego czasem warto się zastanowić, czy rzeczywiście popieramy właściwych ludzi i czy robimy to z właściwych powodów. Uparte trzymanie się określonego sztandaru wbrew wyznawanym wartościom i poglądom nie świadczy o nas najlepiej. Zwłaszcza, że sztandar wieje tam, gdzie mu sondaże wskażą.
Powstanie Instytutu Gallupa w 1935 r. zmieniło świat, a przede wszystkim sposoby wpływania na ludzi. Teoretycznie bada się w nim i podobnych mu instytucjach opinię publiczną, co ma poszerzać naszą wiedzę o świecie i pomagać we właściwych wyborach. W rzeczywistości dostarcza się amunicji politykom, grupom wpływów oraz milionom firm promocyjnych. W jego ślady poszły wkrótce tysiące innych instytucji, które lepiej lub gorzej badają nasze poglądy i zbierają wyrażane opinie.
Wychodzą z tego czasem idiotyczne sytuacje, na przykład gdy polityk cierpiący na zaawansowaną zoofobię, czy też jej odmianę – kynofobię, zmuszony jest przez swój sztab do pogłaskania psa przed kamerami telewizyjnymi, bo podniesie to jego szanse u właścicieli domowych czworonogów.
Jednak to nie miłość do zwierząt domowych, ale religia ma spory wpływ na oddawane głosy. Już niedługo kampania prezydencka powróci do tego tematu, bo przecież obydwu kandydatom tzw. ogół społeczeństwa ma coś do zarzucenia, w związku z czym każdy sztab zechce to wykorzystać.
Dlatego odchodząc nieco od polityki, choć podobno nigdy daleko od niej nie uciekniemy, przypomnienie ciekawego badania. W 2009 r. Instytut Gallupa przeprowadził sondaż na temat religijności różnych narodów świata. Ponieważ było to pierwsze globalne badanie tego typu wyniki zaskoczyły wiele osób. Opisywałem je wówczas, nie będę więc do całości wracał, przypomnę jedynie niektóre dane dotyczące USA.
Przede wszystkim okazało się, że w krajach biedniejszych religijność jest wysoka, w gospodarczo rozwiniętych znacznie niższa. Pewną zagadką dla ankieterów okazały się Stany Zjednoczone. Wysoko rozwinięty kraj i ponad 70% mieszkańców, dla których religia jest bardzo ważna w życiu.
Różnice, i to spore, pojawiły się, gdy dokładnie prześwietlono poszczególne stany. Wówczas okazało się, że jednak metody badawcze wprowadzone przez George`a Gallupa prawie 100 lat temu sprawdzają się. Na przykład w uznawanym za cywilizowany stanie Vermont wynik wyniósł 45 proc., podczas gdy w słabo rozwiniętym stanie Mississippi aż 85 proc.
Autorzy badania napisali wówczas we wnioskach, że obserwacje poczynione w USA były fascynujące: „Niektóre stany można porównać do muzułmańskich krajów Bliskiego Wschodu i plemiennych społeczeństw południa Afryki, a inne do relatywnie świeckich narodów Europy i rozwiniętej wschodniej Azji".
Nieco później ukazały się kolejne badania na pokrewny temat. Inna, wzorująca się na modelu Gallupa instytucja amerykańska – Pew Research Center – postanowiła sprawdzić poziom religijnej wiedzy osób zamieszkujących ten kraj. Wyniki były równie zaskakujące, dla niektórych wręcz szokujące. Okazało się bowiem, że Amerykanie, zaliczani do najbardziej religijnych narodów na świecie, najmniej posiadają wiedzy na temat wyznawanych przez siebie religii.
Najwięcej poprawnych odpowiedzi na pytania związane z religią podali ateiści i agnostycy – średnio 21 na 32 zadane. Tuż za nimi uplasowali się Żydzi (20.5), Mormoni(20.3) i Protestanci(16).
Katolicy uzyskali najniższy wynik – 14.3 poprawnych odpowiedzi na 32 zadane pytania dotyczące religii, które dotyczyły na przykład miejsca narodzin Jezusa, wyznania Matki Teresy, religii dominującej w Indonezji oraz czy Dalaj Lama jest Buddystą.
Rozumiem, że można nie wiedzieć czegoś na temat nieznanej sobie religii, ale we własnej powinniśmy się orientować. Okazało się jednak, że aż 53% Protestantów nie wiedziało, że Marcin Luter zapoczątkował ruch protestancki, a 45% Katolików nie potrafiło wytłumaczyć znaczenia wina i chleba w sakramencie Eucharystii.
Miłego weekendu.
Rafał Jurak
'