Nic nie poradzę na to, że Clint Eastwood zawsze będzie dla mnie Waltem Kowalskim z „Gran Torino”, który będąc uosobieniem obywatelskiej odwagi i moralnego konserwatyzmu, ma nieprzypadkowo polskie nazwisko. Bez względu bowiem na podnoszone niemal w każdej recenzji, a moim zdaniem, bzdurne zarzuty niepoprawności politycznej, bohater przekazuje przesłanie stanowiące rozwiązanie nie tylko filmowej przestępczości, ale spowijającego nas przyzwolenia na zło, jak również obojętności i kompletnego braku zaangażowania. Świadomy nieuchronności swej śmierci protagonista decyduje się na samotne przeciwstawienie się bezkarności gangów, motywując wystraszoną i otępiałą społeczność do działania.
Dlatego w przemawiającym podczas konwencji republikańskiej Clincie Eastwoodzie widzę nikogo innego jak Walta Kowalskiego, który mówi „Kończę to co robię”. A w jego efektownej przemowie do pustego krzesła – oddanie głosu w słusznej, choć skazanej chyba na niepowodzenie sprawie.
Clint Eastwood nikomu nie musi nic udowadniać. Wydaje się, że 82-letnia legenda filmu nikomu nie musi już schlebiać. Jego udział w reklamie „Chryslera”, emitowanej w czasie mistrzostw futbolu, pod tytułem „Jesteśmy na półmetku w Ameryce”, był wprawdzie przez niektórych odebrany jako poparcie udzielone dla Obamowskiego planu wykupienia tego zbyt wielkiego by mógł upaść giganta amerykańskiej gospodarki, ale aktor wyjaśnił, że podejrzenie o polityczny podtekst reklamy jest bezpodstawne. Obecne wystąpienie weterana Hollywoodu ma podobny wydźwięk emocjonalny I choć jasne są jego preferencje polityczne, to ukute dzięki niemu pojęcie polityki pustego krzesła oddaje po prostu powszechne rozczarowanie i pustosłowie politycznych obietnic.
A te w przypadku Obamy okazały się bez pokrycia. Eastwood wygrywa je po kolei. Po pierwsze, bezrobocie 23 milionów Amerykanów, które w większym stopniu powinno być powodem do płaczu niż wzruszenie wywołane wyborami pierwszego czarnoskórego prezydenta w Stanach Zjednoczonych. Po drugie, nadal funkcjonujący obóz przetrzymywania uchodźców w Guantanamo na Kubie, będący przedmiotem krytyki organizacji międzynarodowych ze względu na niewątpliwe pogwałcenia praw humanitarnych i akty przemocy wobec uchodźców. Po trzecie, wojna w Afganistanie, której sensowność w kontekście sowieckiej porażki w tym regionie pozostaje wielce wątpliwa. Po czwarte, niedotrzymany termin wycofania wojsk z Iraku, który równie dobrze mógłby być wyznaczony na dzień jutrzejszy, zauważa powołując się na Romneya Eastwood.
Zarzutów wobec Obamy jest więcej, a najważniejszym z nich jest niewywiązanie się z przyrzeczeń wyborczych. Zdecydowanie wychodzą one jednak poza sferę publicznie wyrażanych uczuć. Powołanie się bowiem na cytat Romneya z przemowy akceptacyjnej: „Jeśli odczuwałeś to podniecenie kiedy głosowałeś na Baracka Obamę, czyż nie powinieneś czuć tego samego teraz, kiedy jest prezydentem?”, stanowi jedynie figurę retoryczną. Znacznie istotniejsze jest to, co Walt Kowalski uczynił w ostatniej scenie swego aktu sprzeciwu motywując tych wszystkich, którzy jego samobójstwo w strachu i niedowierzaniu obserwowali z okien domów. Tego typu gestem było w przemówieniu do pustego krzesła przypomnienie, że politycy powinni pozostawać w służbie wszystkich, a jeśli ich praca nie przynosi spodziewanego efektu, powinni ustąpić miejsca innym. To bowiem krajowi, a nie politykom jesteśmy bowiem winni lojalność, przypomina Eastwood. Niewątpliwie są to górnolotne słowa. Może w ustach kogoś innego mogłyby drażnić. Ale nie w przypadku Eastwooda, co świadczy albo o jego zdolnościach aktorskich albo o autentyczności wypowiadanego przez niego przesłania. Przyznam, że w chwili, w której aktor wskazuje na wielomilionowe krajowe bezrobocie, jego przemówienie chwyta za gardło.
Co ciekawe, daleko mu do chwytania za gardło swego politycznego oponenta, który jest wprawdzie kwitowany aluzyjnym „pie.. się”, ale wszystko to jest utrzymane w niewymuszonym stylu starszego pana, który może już sobie pozwolić na wygłoszenie swoich poglądów i nie musi staczać się do poziomu kampanijnego rynsztoku. Bo nawet w końcowym: „No dalej, zrób mi przyjemność” zachowuje zarówno wierność swym przekonaniom, jak i klasę Brudnego Harry’ego.
Brudny Harry jest bowiem wciąż tym samym wyalienowanym gliniarzem działającym wbrew naciskom z góry. Stąd wiele mu wolno. Skrytykował administrację Obamy za pomysł osądzenia Khalida Sheika Mohammeda w Nowym Jorku i wiele innych rzeczy, w tym za korzystanie z pożerającego paliwo samolotu Air Force One, pomimo prezentowanej powszechnie potrzeby ochrony środowiska. Wizerunek Obamy korzystającego z samolotu amerykańskich sił powietrznych przeczy głoszonemu przez niego przesłaniu skierowanemu do studentów na temat ich pożyczek czy też postulatowi oszczędzania środowiska, drwi Eastwood. Generalnie rzecz biorąc, kontynuował aktor, prezydentura kraju nie powinna dostać się w ręce prawnika, przyzwyczajonego do brania pod uwagę odmiennych punktów widzenia i dzielenia włosa na czworo. Romney natomiast, ciągnął Eastwood, dysponuje doświadczeniem wybitnego przedsiębiorcy, tak bardzo potrzebnego krajowi w tej chwili.
Przemówienie Eastwooda do pustego krzesła, które, jak wyjaśnił, ma uosabiać Obamę, podczas konwencji republikańskiej w Tampie, na Florydzie, jest, rzecz jasna, metaforą oddającą rosnący rozziew pomiędzy polityczną narracją a faktami, jak zauważa John Avlon, komentator CNN i Newsweeka. Jak słusznie zauważa Avlon, cytując senatora Daniela Moynihana, „Każdy ma prawo do własnej opinii, ale nie własnych faktów”. Z racji rosnącego wpływu stronniczych mediów, potęgowanego przez internet i programy z telefonicznym udziałem radiosłuchaczy, uczestnicy obecnych debat przychodzą uzbrojeni w swe własne fakty, podsumowuje Avlon. Niestety, sam autor folguje piętnowanemu przez siebie nadużyciu wykrzywiając opisywane przez siebie postawy oponentów jako z jednej strony Obamę w roli nieujawniającego się komunisty z bagażem rasowego obciążenia, a Romneya jako rzecznika supremacji świata białych. Stwierdzając, że obie wizje są nonsensem, Avlon podsumowuje, że za polityką pustego krzesła stoją fakty potwierdzające partykularny interes polityczny. I w tym ma świętą rację.
Przeciwnicy popartej przez wiekowego aktora opcji politycznej nie zostawili na nim suchej nitki. Eastwoodowi oberwało się za rzekome nieskładne ględzenie i niezborność argumentów. Osobiście zupełnie się z tym zarzutem nie zgadzam. Owszem, przemówienie nie było reżyserowane co do słowa i było z pewnością spontanicznie wygłoszone. Brakowało mu rzecz jasna płynności wywodu, a sam aktor ma przecież już swoje lata. Jednak niewymuszony sposób w jaki wypowiadał po prostu, bez zacietrzewienia i nieeleganckiego podnoszenia głosu, swój improwizowany dialog był dla mnie bardziej przekonywujący niż odczytywany na teleprompterze tekst podyktowany przez pracowników kampanijnych. W pewnym wieku nie wypada już po prostu niezdrowo się emocjonować, co więcej, nie na własny temat. W pewnym wieku można już zostawić uładzone przemówienia i udawane zaangażowanie polityczne młodszym gniewnym i żądnym rozgłosu. Clint Eastwood już tego nie musi.
Zjechane jako źle wygłoszone i potępione jako nieokazujące szacunku, przemówienie Eastwooda wywołało jedne z najbardziej entuzjastycznych reakcji podczas trzydniowej konwencji, dowodzi sondaż przeprowadzony przez Pew Research Center. To co media okrzyknęły jako nieprzygotowane, bezładne i nieprzemyślane, dla milionów Amerykanów stanowiło wyraz ich frustracji z powodu niemal czterech lat ekonomicznego letargu i politycznego podziału. To co krytycy postrzegli jako brak szacunku wobec prezydenta, miliony Amerykanów uznały jako wyzwanie dla przywódcy nierzadko ignorującego tych, którzy się z nim nie zgadzają. Ludzie nie zapominają łatwo, jak mówi się im, że kurczowo trzymają się swej broni i swej religii, albo, że nie zbudowali przedsiębiorstw na stworzenie których poświęcili całe swe życie i dorobek.
Ostrożnie zredagowane przemówienie, odczytane z telepromptera, jak większość oracji kampanijnych, zagubiłoby się w niekończących się i przewidywalnych słowach, które miałyby inspirować nie obrażając nikogo i nie skłaniając nikogo do niczego. Eastwood wypowiedział to, co leżało mu na sercu. Wyraził to co myślał i co podziela wiele innych osób. Że winni jesteśmy krajowi. Że ci, których wybieramy do urzędów państwowych, pracują dla nas. Że jeśli nie wykonują swych funkcji, powinni zostać zwolnieni. To proste i zrozumiałe przez wszystkich rzeczy. Prosto i skutecznie wypowiedziane.
Kilka razy udało mu się porwać widownię. Eastwood przyznał, że płakał z powodu 23 milionów bezrobotnych w Stanach Zjednoczonych. Nie brzmiał w tym momencie ani pompatycznie ani nieszczerze. Wielki aplauz zyskał za wspomnienie faktu, że prezydent nie zdołał zamknąć bazy w Guantanamo. Oklaski otrzymał także za komentarz, że „nie zapytaliśmy Rosjan” przed podjęciem inwazji w Afganistanie. Eastwood oświadczył, że prawnicy nie powinni zajmować stanowisk prezydenckich, ignorując tytuł prawniczy Romney’a. Nawołując, by zwolnić Obamę, Eastwood wykonał gest wskazujący na przecięcie szyi, co spowodowało ewidentne zadowolenie tłumu. Najbardziej bezstronnie brzmiał, kiedy zauważył, że „politycy są naszymi pracownikami. Przychodzą więc co kilka lat błagając o głosy. To zawsze jest taki sam układ”, zauważył. „Nie musimy być moralnymi masochistami i głosować za kimś, kogo nie chcemy na urzędzie prezydenckim”, podsumowywał Eastwood. Skończył, jak Walt Kowalki, w stylu Brudnego Harry’ego pozwalając by widownia wyskandowała za niego: „Do dalej, zrób mi przyjemność!”
Wkrótce po wystąpieniu Eastwooda media zostały wprost zalane różnorodnymi wersjami przemowy do pustych krzeseł. Z szansy odegrania się skorzystał również prezydent Obama twitując swe zdjęcie. Ukazuje ono jak w otoczeniu doradców prezydent siedzi w skórzanym fotelu z napisem na brązowej plakietce „Prezydent”. Zdjęcie nosi tytuł „To miejsce jest zajęte”.
To od nas zależy jak długo.
Oprac. Ela Zaworski
'