Kiedy w siódmym dniu strajku nauczyciele chicagowskich szkół publicznych wciąż deliberowali nad szczegółami 180-stronicowego kontraktu, Karen Lewis, przewodnicząca związku zawodowego, w odpowiedzi na krytycyzm w kwestii przywrócenia nauczania, rozpływała się nad korzyściami demokracji. „Traktujemy demokrację poważnie i jakkolwiek zdaję sobie sprawę, że jest to powodem frustracji, to w efekcie końcowym jest ona lepszym sposobem rządzenia związkiem, ponieważ nie stanowi odgórnego nakazu”, oświadczyła. Zupełnie się z tym zgadzam, ale tylko jeśli dotyczy to zarządzania związkiem zawodowym. Jeśli bowiem chicagowskie szkoły publiczne mają stanowić tego typu demokratycznie poruszany ruch społeczny, to mamy poważny problem. Nie za moje pieniądze i nie w czasie przeznaczonym na nauczanie dzieci.
Demokracja niewiele ma bowiem wspólnego z wykonywaniem swej pracy, którą notabene nie tylko opłacamy za nasze podatnicze pieniądze, ale której nadzór spoczywa na administracji stanowej, sowicie nagradzanej również z naszych kieszeni. Mamy oto do czynienia z sytuacją w której związek zawodowy załatwiając swe wewnętrzne porachunki, paraliżuje funkcjonowanie szkolnictwa, zmuszając nieprzygotowanych na tę ewentualność rodziców do poszukiwania alternatywnych sposobów opieki i kompletnie lekceważąc powinności wynikające z wykonywania zawodu. Oto negocjacje płacowe przeobrażają się w szantaż wobec wszystkich zaangażowanych w proces edukacji, przy czym okazuje się, że ani zarząd szkół lokalnych ani kuratorium stanowe nie dysponują środkami, które zmusiłyby nauczycieli do wznowienia pracy. Co gorsza, związek nie tylko kwestionuje tak zasadniczy element każdej pracy jak ewaluacja, ale sugeruje, że ta ma się nijak do wynagrodzenia i oceny skuteczności nauczania. Nam wszystkim, obserwującym tę nieco surrealistyczną sytuację z perspektywy bezsilnych płatników, nie pozostaje nic innego, jak tylko oczekiwać w mediach rezultatu tej awantury, której końca zresztą nie widać. Z niekłamanym przerażeniem dowiaduję się ponadto o planach, jakoby wkrótce po powrocie do pracy nauczyciele mieli poświęcić kolejne dni nauki na dowodzenie uczniom, że strajk był konieczny, a ich profesja była przedmiotem pogwałcenia praw pracowniczych. Jak to się miewa do obowiązku nauczania, wszyscy wiemy. Skoro jednak wszyscy dokoła trwonią czas i pieniądze podatnicze na akcje afirmatywne i kolejny system preferencyjny, to czemu nie mogą robić tego nauczyciele?
Kiedy we wtorek wieczorem ciało zarządzające chicagowskiego związku nauczycieli, Izba Delegatów, głosowało za zakończeniem strajku, dla wielu rodziców i postronnych obserwatorów konfliktu było jasne, że, wbrew głoszonym sloganom, nie o priorytet udzielony dzieciom tutaj chodzi, ale o pieniądze. „Nie miało to nic wspólnego z dziećmi, to była walka dorosłych”, skomentował wprost James Meeks, były senator stanowy, były kandydat na burmistrza i długoletni rzecznik reformy szkolnictwa, słusznie zauważając, że „Nie będzie więcej środków w klasach niż było dwa tygodnie temu”. Karen Lewis, przewodnicząca związku, wkrótce po ogłoszeniu wyników głosowania, w którym ponad 700 delegatów w 98% wypowiedziało się za zakończeniem protestu, oświadczyła, że podpisany kontrakt nie był w stanie rozwiązać „wszystkich problemów świata”. „Nastał czas na zakończenie strajku”, skomentowała Lewis. To prawda, że kontrakt nie był w stanie załatwić wszystkich problemów nauczycieli. Ale wiedzieli o tym przed przystąpieniem do strajku. W rzeczywistości bowiem dwie kluczowe kwestie negocjacji ograniczyły się do ewaluacji nauczycieli, według których nauczyciel byłby odpowiedzialny za wyniki ucznia, i bezpieczeństwa zatrudnienia, jako że kuratorium rozważa plany zamykania szkół źle funkcjonujących i nie posiadających wystarczającej liczby uczniów. Wszystkie inne kwestie, jak poprawa warunków w szkołach, tak krzykliwie reklamowane w mediach jako stanowiące rzekomo przedmiot negocjacji, były tylko zasłoną dymną mającą życzliwie usposobić do strajku obserwatorów.
Tymczasem nikt nie zauważa, że prawdziwą bolączką szkół publicznych nie są finanse, ale brak rzetelnych programów nauczania, książek i planów lekcji. Wszystkich z Państwa, którzy chcieliby zgłębić temat, zachęcam do sprawdzenia jak wyglądają i czy w praktyce istnieją programy nauczania z zakresu nauk przyrodniczych czy środowiskowych, a także jak mają się do właśnie realizowanych zajęć. Możecie się Państwo przekonać, co stało się moim udziałem kilka lat temu, że programu nie ma, a jego funkcję pełnią cele programowe, ogólnikowo i enigmatycznie określone tak by nie znaczyły nic konkretnego i do niczego nie zobowiązywały.
Innego zdania jest ewidentnie burmistrz Emanuel, który w reakcji na zakończenie strajku oznajmił, że kontrakt jest sprawiedliwym i przeobrażającym porozumieniem, które przyniesie korzyści uczniom i nauczycielom w sposób niespotykany dotychczas w chicagowskich szkołach publicznych. Burmistrz zapomina o tym, że samo wydłużenie dnia szkolnego, bez konieczności zapewnienia zmian programu i treści, jak również w dużym stopniu metod wdrażania nauki, do niczego dobrego nie prowadzi. W praktyce strajk zaostrzył jedynie debatę na temat reformy szkolnictwa i skupił uwagę obserwatorów w całym kraju, ze względu na powiązania polityczne Emanuela z Białym Domem w czasie przedwyborczym.
John Kass, felietonista Chicago Tribune, konkluduje, że strajk wyeksponował rosnącą rozbieżność pomiędzy dwiema głównymi grupami stanowiącymi elektorat partii demokratycznej: związkami zawodowymi zrzeszającymi pracowników służb publicznych i miejską biedotą. Konflikt polityczny pomiędzy związkiem zawodowym a ludźmi, którym powinien on służyć, będzie stanowił kanwę wydarzeń krajowych w najbliższym czasie, przewiduje publicysta. Kwestia rosnącego niezadowolenia świata pracy została zdecydowanie ściszona w kontekście koneksji Emanuela, którego były szef, Barack Obama, ubiega się o reelekcję.
Cytowany już nie raz przeze mnie John Kass, zauważa, że pomimo medialnych prób przedstawienia strajku jako zwycięstwa lub porażki, w zależności od tego czyje racje są reprezentowane, w ostatecznym rozrachunku straciły dzieci. I bynajmniej felietonista nie ma na myśli utraconego czasu zajęć. W sytuacji, w której czworo na dziesięcioro uczniów nie kończy szkoły, a jeszcze mniej nie jest przygotowanych do szkoły wyższej, związek zawodowy nauczycieli otrzymuje podwyżkę wynagrodzeń, a burmistrz – wydłużony dzień nauki. Nie powinno nikogo dziwić, że kosztem polityki chicagowskiej, tracą uczniowie, podsumowuje felietonista Chicago Tribune.
Wśród nierozwiązanych kwestii pozostaje również to kiedy uczniowie będą musieli odrobić stracony czas nauki. Jak oświadcza rzeczniczka kuratorium, Becky Carroll, obie strony konfliktu zgodziły się co do tego, że dni strajku zostaną odrobione, ale nie ustaliły kiedy i w jaki sposób. Nie dyskutowano czy dodać je do liczby dni szkolnych czy też zredukować dni przerwy wakacyjnej. Nikt nie zastanawiał się również nad tym w jaki sposób ponad tydzień utraconego czasu nauki wpłynie na termin obowiązkowych testów i sprawdzianów. Któżby się bowiem nad takimi szczegółami zatrzymywał, kiedy w grę wchodzi wysokość wynagrodzeń?
Nikt nie przejmuje się takimi detalami, jak ponad miliardowe zadłużenie chicagowskich szkół publicznych, które dodatkowo powiększa $300 milionów właśnie przyznanych podwyżek. Nie tak dawno temu za sprawą Emanuela wybrana przez niego rada nadzorcza szkół podniosła podatki od nieruchomości o jakieś $200 milionów. Gdy dodać do tego $83 miliardów zobowiązań z tytułu emerytur nauczycielskich w stanie Illinois, w miarę jak podatki od nieruchomości w mieście i na przedmieściach rosną, a wartość domów albo spada albo pozostaje na takim samym poziomie, to przyszłość wygląda ponuro. Obama może drukować pieniądze, a Emanuel i Illinois nie, zauważa Kass. Nietrudno zgadnąć kto za to wszystko zapłaci.
Nie ulega wątpliwości, że Karen Lewis, przewodnicząca związku zawodowego wykorzystała strajk do walki z prezentowaną przez kuratorium strategią reformy szkół poprzez zamykanie bądź zastąpienie ich przez szkoły społeczne. Administracja burmistrza ujawniła plany zamknięcia od 80 do 120 szkół, donosi Chicago Tribune. Prywatnie zarządzane szkoły społeczne finansowane z pieniędzy publicznych, których nauczyciele nie są członkami związku zawodowego wyłonią się jako ośrodki wpływu. W naturalny sposób zjednoczą się z finansującą je instytucją burmistrza, przepowiada felietonista Chicago Tribune.
Związki zawodowe rzecz jasna traktują szkoły społeczne jako duże zagrożenie dla swych interesów. Ich liczba rośnie. United Neighborhood Organization, UNO, która zarządza wieloma szkołami społecznymi, administruje około 13 z nich w Chicago dla około 6500 uczniów, z których większość jest ubogich. Koszt kształcenia jednego ucznia wynosi zwykle $7,000 - $8,000, poziom frekwencji sięga 98%, a nauczyciele zarabiają zwykle mniej niż w ramach umów związkowych. Nieskuteczność szkół publicznych zrodziła pomysł voucherów dla 10% szkół osiągających najniższe wyniki nauczania. Pomysł voucherów pozwoliłby rodzicom na wykorzystanie pieniędzy przeznaczonych na edukację publiczną w szkołach parafialnych lub prywatnych. To kolejny wyłom w monopolu na szkolenie publiczne. I o ile w zawartym za zakończenie strajku porozumieniu nie ma mowy o zapobieżeniu zamykania szkół, to przewodnicząca związku uznała je za swe zwycięstwo.
W prasowych analizach podsumowujących wyniki porozumienia zawartego pomiędzy kuratorium a związkiem zawodowym nauczycieli przewija się slogan podkreślający przyznanie priorytetu uczniom. Skoro ani o dzieciach ani ich książkach nie ma mowy w zawartej w ostatnich dniach umowie, to hasło związkowców pozostanie niczym więcej jak tylko pobożnym życzeniem.
„Rahm nie wygrał. Zwyciężyli nauczyciele”, podsumowuje John Kass wyniki tygodniowego starcia kuratorium ze związkiem zawodowym nauczycieli. „Przejechali się po nim”, ocenia felietonista wyniki pojedynku. Otrzymali 75% podwyżki wynagrodzeń w najbliższych czterech latach i absolutnie minimalne kryteria ewaluacji. Kto za to zapłaci? Nikt nie ma wątpliwości, że ciężar tych ekscesów poniesiemy my, podatnicy. Problem w tym, że dowiemy się o tym dopiero po wyborach.
Oprac. Ela Zaworski
'