----- Reklama -----

Ogłoszenia, felietony, informacje Polonijne - Tygodnik Monitor

17 października 2012

Udostępnij znajomym:

'

Gdy chce się wytłumaczyć jakieś zjawisko czy problem, najprostszą metodą jest znalezienie sobie jednego klucza, do którego wszystko z grubsza pasuje. Czujemy się wtedy lepiej, bo wszystko wydaje się nam jasne i proste. Niestety, takie wytłumaczenia stają się tylko latarką zapaloną w ciemnym pokoju. Naprawdę pomaga dopiero zapalenie żyrandola.

Kolejnym przykładem na utwierdzenie mnie w tym poglądzie był trailer filmu Renzo Martinellego September Eleven 1683 (Bitwa pod Wiedniem). Wnosić można po nim, że całość dzieła włoskiego reżysera opiera się na prostym założeniu – świat islamu (wyglądający jak armia Czyngis-Chana wymieszana z postaciami z Opowieści Tysiąca i Jednej Nocy) zalewa chrześcijańską cywilizację, a pod Wiedniem odbywa się wielka bitwa dobra za złem, konwencją przypominająca finałowe starcie z Powrotu króla. A gdzieś w tle komunikat – 11 września 2001 r. był kolejną rundą tamtego starcia.

Wizja pociągająca, ale mająca niewiele wspólnego z historią. O okolicznościach, w jakich doszło do bitwy pod Wiedniem pisałem na łamach „Monitora” dwa tygodnie temu, przypomnę raz jeszcze tylko jedno, kluczowe wydarzenie – Turków nie przywiódł pod Wiedeń żaden jihad, tylko prosta polityczna kalkulacja i imperialne ambicje. Cała wojna zaczęła się od powstania na Węgrzech przeciw rządom habsburskim, buntownicy (protestanci i katolicy) postanowili poprosić o pomoc sułtana, gdyż uznali, że lepiej poddać się dalekiemu władcy ze Stambułu, niż bliskiemu z Wiednia. Kto zaś najbardziej zacierał ręce, gdy Kara Mustafa oblegał stolicę Austrii? Oczywiście Ludwik XIV, Król Słońce, absolutny władca Francji (zwanej wówczas „pierwszą córą Kościoła”), który mając własne ambicje, budował potęgę swojego królestwa w konflikcie z cesarzem z dynastii Habsburgów.

Wizja „islamskiego tsunami” zalewającego „nasz świat” jest mieszanką dawnej literatury antytureckiej (kreującej, a nie tłumaczącej rzeczywistość) i dzisiejszych obaw świata Zachodu podlanych głośną wizją „zderzenia cywilizacji”, przedstawioną przez amerykańskiego politologa Samuela Huntingtona w 1993 r. na łamach pisma „Foreign Affairs”. W skrócie, zakłada ona, że świat nie dzieli się już na państwa czy bloki polityczne, ale na kręgi cywilizacyjne, kreowane głównie pod wpływem kultury i religii. Jest więc krąg zachodni (od USA, przez Europę do Australii), latynoamerykański, islamski, prawosławny, afrykański, chiński itd. Motorem relacji między nimi jest konflikt i próba zdobycia przewagi i ekspansji kulturalnej na inne obszary. W wizji Huntingtona (zmarłego w 2008 r.) cywilizacje są zwarte, mają jasno określone cele i poglądy.

Taki ogląd świata jest bez wątpienia zajmujący, ale jak zwykle – to co proste, nie zawsze tłumaczy rzeczywistość. Trudno zaprzeczyć, że zjawisko wojen religijnych czy ekspansji kulturowej nie miało nigdy miejsca. Historia to w dużej mierze tabelka z wymienionymi kolejno wojnami i konfliktami. Nie zawsze jednak napędzała je religia – nie można zapominać o czymś, wydawałoby się tak jasnym, jak imperialne ambicje, potrzeby gospodarki czy przemiany społeczne. Po drugie, trudno mówić o cywilizacjach jako zwartych i jednolitych tworach, które są nastawione tylko na ekspansję na zewnątrz. W każdej z nich dostrzec można konflikty, przemiany i procesy, które przeczą prostej wizji. Wystarczy trochę więcej poczytać o świecie i kulturze islamu by przekonać się, że nie ma on tylko i wyłącznie twarzy ajatollaha Chomeiniego i Osamy bin Ladena.

Po trzecie zaś i chyba najważniejsze – w tak zarysowanym świecie „walki” nie zauważa się procesów międzykulturowej współpracy i tworzenia się nowych mutacji. Od początku świata kontakty między kulturami napędzała nie tylko agresja, ale też handel, podróże, migracje. Ludzie żyli między sobą i nie zawsze organizowali pogromy swoim sąsiadom, którzy wyznawali innego Boga lub żyli w innej kulturze. A jeśli już je organizowali, to napędzała je tak samo „różnica kulturowa”, jak i stojąca nad ich głowami polityka, nacjonalizm czy konflikt gospodarczy.

Historia bardzo często służy politykom i ideologom do tłumaczenia, dlaczego powinniśmy nie lubić naszego współczesnego wroga. Zawsze znajdzie jakieś argumenty za tym, żeby nazwać go „odwiecznym”, od zarania dziejów zagrażającym naszemu narodowi, państwu czy cywilizacji. W dzisiejszym świecie konflikty są rzeczą niezaprzeczalną, jednak proste sprowadzanie ich do wszystko tłumaczącej wizji niczego tak naprawdę nie wyjaśnia...

Tomasz Leszkowicz



'

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor