Był początek października 2008. Za kilka tygodni kraj miał poznać zwycięzcę wyborów prezydenckich, w których naprzeciw siebie stanęli wówczas Obama i McCain. Zatrzymałem się przed 7-Eleven. Miałem zamiar kupić kawę. Cała czynność nie powinna była zająć więcej, niż dwie minuty. Wyszedłem po dwudziestu, bo z zaciekawieniem śledziłem sprzedaż kawy w dwukolorowych kubkach – czerwonych i niebieskich.
Zawsze przed wyborami prezydenckimi miłośnik tego napoju robiąc zakupy w 7-Eleven może dokonywać takiego wyboru.
W 2008 r. był to kubek niebieski z nazwiskiem Obama i czerwony z McCain. Cztery lata temu stanąłem więc przed trudnym wyborem. Wyciągnąłem dłoń po znajdujący się bliżej. Okazał się nim niebieski. Nie nalałem do niego kawy, a zamiast tego sięgnąłem dodatkowo po czerwony. Było mi właściwie wszystko jedno, przecież chodziło o kawę. Spokojnie oglądałem więc obydwa, bardziej podziwiając pomysł marketingowy sklepu, niż zastanawiając się nad ewentualnymi konsekwencjami swego wyboru.
– Trudno się zdecydować, co? – odezwał się obok mnie starszy mężczyzna – Ja każdego dnia piję z innego.
Zaparzył herbatę w Obamie i wyszedł. Rozejrzałem się wokół. Większość ustawionych do kasy osób trzymała w dłoniach podobne. Postanowiłem wypić kawę z McCainem. Odbierając pieniądze sprzedawca zauważył:
– Nie sprzedajemy ich dużo.
– Czego? – zapytałem, choć domyślałem się, że chodzi o wybrane przeze mnie naczynie.
– Czerwonych – wyjaśnił młody człowiek.
Z gorącym napojem w dłoni ustawiłem się w punkcie sklepiku, z którego dobrze widać było ekspres do kawy. Przez kwadrans obserwowałem kręcących się tam ludzi. Ani jedna osoba w tym czasie nie zdecydowała się na kubek podobny do mojego.
W tym roku, podobnie jak w latach poprzednich, mamy podobną sytuację. Niebieskie kubki z Obamą i czerwone z Romneyem. Oczywiście w Chicago więcej sprzedaje się niebieskich, choć w okolicach lotniska O`Hare, o czym być może nie wszyscy wiedzą, sporo sprzedaje się czerwonych, zwłaszcza w punktach, gdzie na kawę przyjeżdżają pracownicy lotniska.
Ta zabawa, czy też nienaukowa sonda przynosi wbrew pozorom doskonałe wyniki. W 2008 r. 7-Eleven pomyliło się tylko o jeden punkt procentowy w przewidywaniu zwycięzcy wyborów. Okazuje się, że prowadzona już od 16 lat sprzedaż kawy w dwukolorowych kubkach pozwoliła dużo wcześniej przewidzieć zwycięzcę również wcześniej. W 2000 roku sprzedaż kubków z Bushem była o 1% wyższa, niż z Al Gorem, a cztery lata później John Kerry był o 2% mniej popularny, niż starający się o reelekcję prezydent. Podobnie, minimalną przewagą, zakończyło się rzeczywiste głosowanie. Jak tu nie wierzyć w nienaukowe, obarczone sporym marginesem błędu sondaże?
Zaglądnijmy więc na stronę tej sieci sklepów i zobaczmy jak wyglądają tegoroczne wyniki. Przede wszystkim musimy zdawać sobie sprawę, że 7-Eleven ma swe punkty w 34 stanach, w pozostałych 16 nie występuje. Ze wspomnianych 34 stanów aż 32 wróży zwycięstwo Obamy. Dane z 25 października pokazują, iż 59% kupujących kawę wybiera kubek niebieski, podczas gdy 41% czerwony. Oczywiście wyniki z pozostałych 16 stanów mogłyby zmienić układ sił, ale jak wspomniałem wcześniej, jest to bardzo nienaukowa metoda badania opinii publicznej. Czy okaże się ona skuteczna po raz czwarty, zobaczymy już wkrótce.
Słuchając doniesień z prezydenckiego frontu trudno oprzeć się wrażeniu, iż wszystko już kiedyś było. Kampania po raz kolejny jest “historyczna” i ma “zmienić oblicze kraju”. Przy okazji każdych wyborów prezydenckich słychać te same hasła, a kandydaci za każdym razem wykorzystują te same punkty z podręcznika wyborczego. Niektórzy postrzegają otaczający nas świat i mające w nim miejsce wydarzenia jako koło. Obraca się ono i dzięki temu wiemy, że wszystko kiedyś się powtórzy. Inni postrzegają rzeczywistość i świat jako rzekę. Płynie ona nieustannie i za każdym razem widzimy inny jej odcinek. W przypadku wyborów, jakichkolwiek, mamy bez wątpienia do czynienia z kołem. Bardzo małej średnicy. Dodatkowo coraz więcej osób zdaje sobie sprawę, że od wielu lat nie było miesiąca bez jakiejś kampanii wyborczej. Non stop oddajemy na kogoś głosy. Radnych, burmistrzów, sędziów okręgowych, gubernatora, prokuratora, szefa policji, władcę powiatu, itd. Zaczynam się w tym nieco gubić. Zresztą nie tylko ja. Skoro cały czas kogoś lepszego wybieramy na jakiś urząd, to czemu jest coraz gorzej?
Właściwie to kandydaci na urząd prezydenta mogliby czytać z kartki ten sam, przygotowany przez kogoś bezstronnego tekst. Wyborcy decydowaliby jedynie, który z nich zrobił to lepiej. Po co tłumaczyć, przekonywać, atakować, skoro i tak większość z nas zagłosuje na tego, do kogo poczuje większą sympatię. Przypomniało mi się krótkie opowiadanie, wprawdzie dotyczące czego innego, ale po usunięciu niektórych fragmentów mogące posłużyć za ilustrację:
Pewnego poranka, podobnie, jak wiele razy wcześniej, władca zawołał znanego wróżbitę i opowiedział mu swój sen:
– Śniło mi się, że zęby wypadały mi jeden po drugim i nie było ich już zupełnie w moich ustach.
– Och, proszę pana, to bardzo niedobry znak. Wskazuje na to, że wszyscy z pana rodziny umrą przed panem i zostanie pan sam! – powiedział wróżbita.
Władca rozwścieczył się do tego stopnia, że nakazał wróżbicie, aby się już nigdy więcej u niego nie pokazywał. Opowiedział jednak swój sen innemu wróżbicie. Ten powiedział mu:
– Och, mój panie, to bardzo dobry sen. Mówi on o tym, że będziesz miał bardzo długie życie i przeżyjesz całą swoją rodzinę, będziesz też o wiele od nich zdrowszy!
Uradowany władca odpowiedział mu:
– Cóż za piękny sen! – i za tak dobrą przepowiednię dał mu w nagrodę sto denarów.
Dopiero potem zawołał swojego sługę, nakazał mu odszukać pierwszego wróżbitę, i przeprosić go za to, że został wypędzony z zamku.
Bo tak naprawdę, to pierwszy powiedział mu to samo co i drugi, tyle tylko, że w inny sposób.
Miłego weekendu.
Rafał Jurak
rafal@infolinia.com
'