----- Reklama -----

Ogłoszenia, felietony, informacje Polonijne - Tygodnik Monitor

07 listopada 2012

Udostępnij znajomym:

Posłuchaj wersji audio:

00:00
00:00
Download
'

Barack Hussein Obama został ponownie wybrany prezydentem w kraju całkowicie podzielonym politycznie i pogrążonym w gospodarczym zastoju. Obama jest drugim, po Ronaldzie Reaganie, prezydentem, który w okresie po drugiej wojnie światowej został wybrany na drugą kadencję, pomimo bezrobocia przewyższającego poziom 6%. Jest on jedynym prezydentem, który wygrał wybory do drugiej kadencji z najwyższym w historii poziomem bezrobocia, od czasu Franklina Roosevelta, który sprawował prezydenturę w czasach wielkiej depresji.

Po wydaniu 6 miliardów dolarów na kampanię wyborczą, kilkudziesięciu prawyborach, przeprowadzeniu dwóch narodowych konwencji, czterech debatach wyborczych, setkach starć w Kongresie i wyemitowaniu więcej ogłoszeń wyborczych niż ktokolwiek chciał oglądać, amerykańskie społeczeństwo ratyfikowało status quo sprzed czterech lat: zapewniło powrót Obamy do Białego Domu na cztery kolejne lata, potwierdziło kontrolę republikanów nad Izbą i utrzymało Senat w rękach demokratów. W środę po wyborach różnica w Izbie i Senacie wynosiła zaledwie jedno lub dwa miejsca.

Ten remis wyszedł w rzeczywistości na dobre demokratom. Nie tylko utrzymali oni prezydenturę, powstrzymali wysiłki przejęcia Senatu, a nawet nieznacznie powiększyli swą większość. Republikanie stracili okazję przejęcia miejsc w Senacie w stanach, w których mogli uzyskać przewagę, w tym Indianie, Missouri i Północnej Dakocie, a ponadto stracili miejsca w Maine i Massachusetts.

Obama ze swej strony odniósł niewątpliwe zwycięstwo, ale było ono mniej zdecydowane niż inni obierani powtórnie prezydenci. Uzyskał tylko 50% poparcia w głosowaniu powszechnym, o trzy punkty procentowe mniej niż w roku 2008, co stanowi wyraźny znak podziału, w jakim znajduje się kraj w kwestii jego przywództwa. Obama jest drugim, po Franklin D. Roosevelcie prezydentem, który wygrał wybory do drugiej kadencji mniejszą liczbą głosów tak zwanego kolegium elektorów niż w pierwszych swych wyborach, co ilustruje pomniejszanie się jego koalicji wyborczej.

Waszyngton pozostaje jednak jeszcze bardziej podzielony niż reszta kraju, a gra toczy się o fundamentalne kwestie, które potęgują jedynie rozdział pomiędzy dwiema partiami politycznymi. Bez szans na rozwiązanie pozostają debaty nad rozmiarem i rolą rządu, równowagą pomiędzy wydatkami stymulacyjnymi, środkami oszczędnościowymi a właściwym poziomem opodatkowania. Kolejne lata prezydentury Obamy mogą równie dobrze być powtórką z dwóch ostatnich, kiedy obie strony nie zbliżyły się ani trochę do porozumienia.

W swej zwycięskiej przemowie około 1.30 nad ranem, Obama prześliznął się nad wynikami głosowania i zaprezentował się jako polityk gotowy do kompromisu z republikanami w kwestii tak zwanego fiskalnego urwiska zbliżającego się pod koniec roku, kiedy ma nastąpić seria automatycznych podwyżek podatkowych i cięć wydatków, chyba że prezydent i Kongres nie wstrzymają ich i nie dokonają poprawki. „Dzisiaj głosowaliście za działaniem, a nie polityką jak zwykle”, oświadczył Obama zwracając się do swych zwolenników w Chicago. „Wybraliście nas by skupić się na waszym zatrudnieniu, a nie naszym. Mam nadzieję, że w nadchodzących tygodniach i miesiącach spotkamy się z przywódcami obu partii w celu sprostania wyzwaniom, które mogą zostać rozwiązane tylko we wzajemnej współpracy: redukcji deficytu, reformie kodu podatkowego, naprawie systemu imigracyjnego, uniezależnieniu od zagranicznej ropy.

Przewodniczący Izby Reprezentantów, John Boehner, republikanin z Ohio, dał jasno do zrozumienia, że utrzymanie kontroli Izby w rękach republikanów oznacza takie samo pełnomocnictwo jak Obamy. „Amerykańskie społeczeństwo wybrało ponownie prezydenta i ponownie wybrało naszą większość w Izbie”, oznajmił Boehner w oświadczeniu. „Jeśli mamy do czynienia z uprawnieniem, to jest to uprawnienie dla obu partii, by mogły znaleźć wspólnotę działań i podjąć wspólne kroki w celu wspomożenia rozwoju ekonomii i stworzenia nowych miejsc pracy”.

W kontekście zwycięstwa Obamy rozwiązanie znalazła przynajmniej jedna z kontrowersyjnych kwestii. Prezydencki program opieki zdrowotnej, którego zlikwidowanie obiecał Romney już w pierwszym dniu prezydentury, obecnie wydaje się pewnikiem. Republikanie kontynuują swą opozycję wobec reformy zdrowia i planują atak legislacyjny, jakkolwiek są obecnie świadomi tego, że nie mają możliwości obalenia ustawy.

Obie strony mogą znaleźć wspólny język w kwestii imigracji. W swym zwycięskim przemówieniu Obama wyszczególnił imigrację jako jeden z czterech swych celów. I o ile nie wspominał o nim w czasie kampanii, to zarówno demokraci jak i republikanie będą obecnie bardziej skłonni do osiągnięcia kompromisu, biorąc pod uwagę rezultaty wyborów i rosnącą siłę Latynosów.

Jednakże to kwestie fiskalne odegrają zasadniczą rolę w nadchodzących tygodniach, w związku z czym obie partie poczyniły kroki w celu zdefiniowania rezultatów wyborczych jako podstawy ugruntowania swych poglądów. Neera Tanden, prezydent liberalnej grupy Center for American Progress, określił wybory „zdecydowanym pełnomocnictwem dla sprawiedliwego systemu podatkowego, w którym zamożni przyczyniają się do rozwiązania deficytu”. Chris Chocola, prezydent konserwatywnej anty-podatkowej grupy Club for Growth, złożył gratulacje członkom Izby, którzy wygrali i chwalił ich „osiągnięcia w celu ograniczenia rządu i wprowadzenia ustaw na rzecz rozwoju”. Nie ulega wątpliwości, że przez nadchodzące tygodnie będzie dominować niepewność co do konkretnych posunięć obu stron. Wątpliwe jest natomiast, czy te napomknięcia o współpracy przełożą się na realne działania.

Tymczasem fakty dotyczące amerykańskiej gospodarki pozostają niezmiennie zatrważające. Ekonomia Stanów Zjednoczonych tworzy średnio zaledwie 157,000 nowych miejsc pracy, co odzwierciedla stałe, jakkolwiek bardzo wolne tempo rozwoju. W październiku wzrost zatrudnienia wyniósł 171,000, ale poziom bezrobocia wzrósł do 7.9%. Wystarczało ono wprawdzie na zagwarantowanie prezydenckiego wyboru, ale jest zbyt anemiczne, by można mówić o ożywieniu gospodarczym.

W kontekście nadchodzących wyzwań fiskalnych niedorzecznością wydaje się to, że ponad 6 miliardów dolarów zostało wydanych na wybory, których rezultaty zostały przesądzone przez kilka niezdecydowanych stanów. Jakkolwiek system wyborów za pośrednictwem kolegium elektorów wydaje się być sprzeczny z zasadami demokracji, to pozostaje obowiązującym prawem. A jakiekolwiek dyskusje na temat głosowania powszechnego będą niczym więcej jak tylko dygresją wyborczą.

Wkrótce po wyborach, które utrzymały praktycznie niezmienioną równowagę sił w Waszyngtonie, przewodniczący Izby, John Boehner, zasygnalizował gotowość do ponadpartyjnego porozumienia w celu uniknięcia „przepaści fiskalnej”. Stanowi ona najbardziej przytłaczające wyzwanie dla Kongresu podczas sesji rozpoczynającej się 13 listopada. Obejmuje ona takie elementy jak wygasające ulgi podatkowe dla najbogatszych i klasy średniej, 1 bilion automatycznych cięć wchodzących w życie w przyszłym roku, a także podwyżkę progu pożyczkowego. Boehner sugeruje potrzebę negocjacji dotyczących zmian finansowej struktury programów pomocowych oraz reformę systemu podatkowego w celu ograniczenia ulg dla grup nacisku.

Jak można się było tego spodziewać te górnolotne sformułowania o potrzebie współpracy ponadpartyjnej oznaczają tylko jedno – potrzebę gotówki. I jakkolwiek Boehner zastrzegł się, że nowe źródło rządowego dochodu „musi być pochodną rosnącej ekonomii”, wszyscy wiemy, że ani o rozwoju gospodarki ani o reformie świadczeń mowy w nadchodzącej sesji Kongresu nie będzie. Przedmiotem negocjacji będą natomiast podatki, a ściślej podwyżka naszych zobowiązań podatkowych. I jakkolwiek zarówno demokraci jak i republikanie zarzekają się, że tego nie zrobią, wiele wskazuje na to, że „zrównoważone podejście” oznacza wyższe podatki dla małej przedsiębiorczości, a wszystko to pod hasłem ożywienia gospodarki. Boehner dał do zrozumienia, że wołałby rozwiązanie tej kwestii podczas najbliższej sesji, ale Harry Reid, przywódca senackiej większości, ujawnił skłonność do zawarcia długofalowego porozumienia, zwłaszcza, że przewidywane cięcia o wartości $109 miliardów, będące częścią ustawy kontroli budżetowej, mają wejść w życie 2. stycznia przyszłego roku. „Nie rozwiążemy problemu naszej nierównowagi fiskalnej z nocy na noc, w środku sesji kończącego swą kadencję Kongresu, i z pewnością nie rozwiążemy tego po prostu przez podwyższenie podatków czy skok w przepaść finansową”, oświadczył Boehner. „Możemy natomiast zapobiec kryzysowi w sposób, który posłuży jako przedpłata, czy katalizator poważnych rozwiązań, które wprowadzone w roku 2013 zaczną rozwiązywać problem”. Boehner zwrócił się bezpośrednio do prezydenta, sugerując, by poprowadził obie partie w ponadpartyjny sposób w kierunku wspólnego dobra.

O ile możemy uznać powyższe oświadczenie za konstruktywną próbę zapobieżenia klęsce fiskalnej, a nawet wzruszyć się jego silnym ładunkiem emocjonalnym, to wszyscy wiemy, że przez ostatnie dwa lata ponadpartyjna współpraca praktycznie nie miała miejsca. Potrzeba wznowienia negocjacji budżetowych nasiliła się jeszcze po wtorkowych wyborach, które nie zmieniły praktycznie dynamiki Waszyngtonu, utrzymując dominację demokratów w Białym Domu i republikanów w Izbie. Główną kością niezgody jest pytanie czy przedłużyć żywotność ulg podatkowych uchwalonych w czasach Busha, czy pozwolić im wygasnąć dla osób zarabiających ponad $250,000. Bushowski poziom opodatkowania stanowi tylko jeden z wielu problemów przed jakimi stoi prezydent Obama i Kongres kończącej się kadencji. Obama i demokraci są zdania, że ulgi powinny wygasnąć dla wyżej zarabiających, podczas gdy republikanie dążą do zachowania istniejących ulg dla wszystkich. Jeśli nie osiągną kompromisu, wszystkie podatki wzrosną.

Prezydent stoi przed trzecią szansą stania się przywódcą jednoczącym obie partie, wskazują ze sceptycyzmem analitycy. Pierwszą zaprzepaścił jeszcze w roku 2008, kiedy po zwycięskich wyborach przeforsował pakiet stymulacyjny i reformę zdrowia. Drugą stracił po wyborach w połowie kadencji, kiedy zamiast współpracować z republikanami wybrał opcję prześcignięcia nadchodzącej burzy skupiając się na reelekcji. Obecnie prezydent stoi przed kolejnym impasem, którego nie rozwiązały wybory. Nie ulega wątpliwości, że jest to wybór powszechny. To właśnie impas wybrali amerykańscy wyborcy.

Problem polega na tym, że wbrew natrętnym zapewnieniom, prezydent nie ma pomysłu na zmianę. Został bowiem wybrany nie na bazie jego osiągnięć czy przeszłych dokonań, ale ze względu na swą zdolność przekonania wyborców o niebezpieczeństwach objęcia urzędu przez republikańskiego kandydata. Wszyscy widzieliśmy jak Obama atakował Romneya zarówno personalnie jako osobę chciwą, okrutną i niehonorową, jak i partię republikańską jako klikę wariatów, którzy nienawidzą kobiet, mniejszości czy ubogich. Wygrywając referendum popularności i wykazując niezdolność swego rywala do pełnienia funkcji publicznych, zwycięski Obama odebrał pełnomocnictwo tylko do tego by nie być Romneyem. Czy to wystarczy by rządzić, wkrótce się okaże.

Oprac. Ela Zaworski



'

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor