W następstwie prezydenckiego zwycięstwa w wyborach do drugiej kadencji ubiegłotygodniowa okładka drukowanej edycji „Newsweeka” ukazuje Obamę jako Napoleona. Prezydent ubrany w 18-wieczny strój z wojny rewolucyjnej z aluzją do George’a Washingtona, jest tłem dla nagłówka: „Podbój Obamy”, a niemniej służalczo brzmią podtytuły: „Szczęśliwy generał czy mistrz gry?” W jednej ze swych ostatnich drukowanych edycji „Newsweek” wraz z autorem tytułowego eseju, Davidem Frum, komunikują partii republikańskiej, że jest stara, biała i skończona.
Partia republikańska staje się coraz bardziej odizolowana i oderwana od współczesnej Ameryki, zauważa David Frum. W ostatnich dwudziestu pięciu latach, od roku 1988 miało miejsce sześć wyborów prezydenckich. Tylko raz kandydat republikański uzyskał większość głosów wyborczych i to przez mizerny margines 50.73 procent, dywaguje autor kontrowersyjnego eseju w Newsweeku.
Republikanie mogą wprawdzie pocieszać się, że wygrali w dwóch wyborach, w roku 1994 i 2010, ale były to wybory do Izby Reprezentantów, kiedy 60 procent Ameryki zostaje w domu, a ci, którzy głosują są bardziej zamożni, starsi i biali. Badania powyborcze wykazują, że 34 procent elektoratu z roku 2010 było w wieku ponad 60 lat; w roku obecnym jedynie 15 procent wyborców było starszych niż 65 lat. Republikański sukces w tych nieznaczących wyborach podkreśla jedynie większy problem, że partia republikańska staje się partią wczorajszej Ameryki, peroruje David Frum.
Fiksacja na punkcie dawnej świetności hamuje przyszłość partii, konkluduje Frum. Ratyfikacja programu Obamy w zrozumiały sposób rozwściecza i rozczarowuje konserwatystów. Jednak jeśli mogliby się czegoś nauczyć z ostatnich czterech lat, to jest to niebezpieczeństwo ulegania gniewowi. Mieliśmy cztery lata daremnego gniewu. Nadszedł czas na ostygnięcie, konstatuje eseista.
Jakkolwiek wnioski, do których dochodzi David Frum są niewątpliwie rezultatem powyborczej frustracji, to zadawane przez niego pytania dotyczące republikańskiego programu wyborczego owszem dowodzą niepopularności republikańskiej ideologii wśród głosujących mas, ale świadczą nie tyle o alienacji partii republikańskiej, co o tęsknocie autora za poparciem szerokich mas. Tymczasem wątpię czy rzeczywiście chodzi o uzyskanie populistycznego zwycięstwa? W takim razie zamiast zakazu aborcji i małżeństw osób tej samej płci można by apelować o odbiór licencji małżeńskich przez okienko dla zmotoryzowanych.
Czy republikanom poszłoby lepiej gdyby obiecali wyższą redukcję podatkową dla najbogatszych i proponowali uwolnienie większej liczby osób od zależności od talonów żywnościowych i Medicaid? Czy wypadli lepiej gdyby obiecali robić więcej w celu zakazania aborcji i wstrzymania małżeństw osób tej samej płci? Gdyby zaangażowali się w więcej wojen? Wprowadzili system waluty złotej? Frum stawia dobre pytania, ale wskazując na powszechną niepopularność republikańskiej ideologii zdaje się nie rozumieć stojących za nimi wartości. Niemal połowa ankietowanych w dniu wyborczym stwierdziła, że chciałaby podwyżki podatków na zarabiających ponad $250,000, zauważa Frum. Po czym informuje, że sondaże powyborcze mają tendencję do badania większej grupy demokratów, ale odpowiedzi w kwestii podatkowej są zbieżne z innymi ankietami, które dowodzą, że nawet republikanie woleliby podwyższyć podatki na najbardziej zamożnych niż wprowadzić redukcje Medicare.
Problem Fruma polega na tym, że marząc o poszerzeniu atrakcyjności partii republikańskiej nie rozumie, że wartości etyczne, za którymi się opowiada, w tym Biblijna definicja małżeństwa, ochrona życia poczętego czy zasady rozwoju ekonomicznego oparte nie na komunistycznym z ducha podziale dóbr, ale na wolnym rynku, nie są i nie będą popularne. Frum nazywa to ektremizmem i charakteryzuje jako trend niebezpieczny. To prawda, ten światopogląd nie zapewnia zwycięstwa w społeczeństwie konsumpcyjnym, żyjącym byle wygodniej i bez refleksji moralnej. Pod tym względem Frum ma rację – wartości moralne, za którymi opowiada się w większości partia republikańska, należą do przeszłości.
Reszta zarzutów publikacji Newsweeka jest po prostu rasistowska. Podobnie jak i inne powyborcze głosy krytyki. Konserwatywny komentator polityczny, były autor przemówień Nixona, były analityk MSNBC, Pat Buchanan, wywołał w ubiegłym tygodniu kontrowersję twierdząc, że reelekcja Obamy „zabiła Białą Amerykę”. Występując w programie G.Gordon Liddy Show na pytanie o swą reakcję na zwycięstwo Obamy Buchanan odpowiedział bezczelnie: „Nasze 200 lat historii jako zachodniego kraju się skończyło. Jesteśmy teraz socjalistyczną latynoską Ameryką. Wenezuelą bez ropy”. Zaskoczony tym rasistowskim oświadczeniem prowadzący Liddy próbował sprowadzić gościa na bezpieczniejsze tory: „Wydajesz się sugerować, że biali ludzie są lepsi niż inni. To nie jest to co mówisz, nieprawdaż?” „Oczywiście, że to właśnie mówię”, odparował Buchanan. „Czy to nie oczywiste? Wszystko co było warte czegokolwiek na tej Ziemi było dokonane po raz pierwszy przez białych ludzi”, potwierdził Buchanan. „Kto wylądował na księżycu? Biali. Kto wspiął się na Mount Everest? Biali. Kto wynalazł radio tranzystorowe? Biali. Kto wynalazł papier? Biali. Kto wynalazł algebrę? Biali ludzie, odpowiedział sobie Buchanan potwierdzając, że nie pomylił się ani trochę: „I nie gadaj mi tych tu nonsensów o Martinie Luterze Kingu i prawach obywatelskich, i tym wszystkim. Kto myślisz wyzwolił niewolników” Abraham Lincoln? Biały człowiek”, dywagował Buchanan dopowiadając puentę: „Ale nie jesteśmy już prowadzeni przez Lincolna. Jesteśmy kierowani przez mulata z akcji afirmatywnej, który fizycznie nie pojmuje jak wielka była niegdyś Ameryka.
„Płakałem wczorajszej nocy. Płakałem całymi godzinami”, ujawnił Buchanan swą reakcję na zwycięstwo Obamy. „Wielki biały kraj nie przeżyje kolejnych czterech lat przywództwa Obamy”, skomentował. Buchanan może być z łatwością lekceważony jako autor kontrowersyjnej książki, która przez złośliwych jest określana mianem rasistowskiej. Jednakże nie od rzeczy jest jego stwierdzenie o końcu wyższości cywilizacji białych.
Nie ulega bowiem wątpliwości, że za długoletnią polityką imigracyjną Stanów Zjednoczonych , mającą na celu tak zwaną dywersyfikację społeczeństwa, a w praktyce manipulację polityczną, która kończyła się sprowadzaniem milionów imigrantów spoza Europy, stoi ewidentny interes wyborczy. Zmieniająca się demografia amerykańskiego społeczeństwa przyczyniła się do zwycięstwa Obamy. Dowodzi tego powyborcza analiza przeprowadzona przez Pew Research Center, która została opublikowana 7. grudnia. Potwierdza ona, że głosy kobiet, młodzieży i mniejszości narodowych umożliwiły Obamie pokonanie republikańskiego kandydata. A oto w jaki sposób Pew opisuje zmieniającą się demografię społeczeństwa. Oto w skali kraju kolorowi wyborcy stanowili 28% elektoratu, w porównaniu z 26% w roku 2008. Obama pozyskał 80% tych wyborców, tyle samo co cztery lata temu. Poparcie Obamy przez kolorowych było krytycznym czynnikiem w niezdecydowanych stanach, które nie wyłoniły swego kandydata, zwłaszcza w Ohio i na Florydzie. W Ohio czarnoskórzy stanowili 15% wyborców, w porównaniu z 11% w 2008. Latynosi stanowili 17% elektoratu, co nieznacznie wzrosło w porównaniu z 14% w roku 2008. O ile przyrost mniejszości nie był ogromny, to skompensował silny zwrot białych przeciwko Obamie. W skali kraju Romney pozyskał 59% białych, w porównaniu z 39% dla Obamy.
Jakkolwiek Obama teoretycznie stracił głosy niezależnych, stosunkiem 50 procent do 45 procent, to liczba demokratów, którzy stanowią 38% elektoratu, przeważyła republikanów, którzy stanowią 32 procent wyborców. Pew określiło to mianem „demograficznej transformacji”.
Dowodzą jej profile zwolenników obu kandydatów. Aż 89% zwolenników Romneya stanowią biali nie-Latynosi, którzy w przypadku Obamy reprezentują 56%. Romney zdołał pozyskać 4% więcej białych niż McCain, chociaż pomimo tego przegrał.
Argument wykorzystywany przez kampanię Obamy, że większość przyczyn Wielkiej Recesji jest spowodowanych przez prezydenta George’a W. Busha, zyskał popularność wśród wyborców, którzy obwiniają Busha, a nie obecnego prezydenta za recesję stosunkiem głosów 53 procent do 38 procent. I jakkolwiek wielu prognostyków uznawało słabą gospodarkę jako przeciwskazanie dla reelekcji Obamy, to ci, którzy oświadczyli, że ich sytuacja finansowa nie uległa zmianie za Obamy pomimo tego masowo głosowali na niego stosunkiem 58 procent do 40 procent.
Laurie Goodstein na łamach The New York Times, zauważyła inny trend demograficzny, który działał na korzyść Obamy: niezdolność tak zwanej „prawicy chrześcijańskiej” do zneutralizowania zmian demograficznych nawet przy pomocy wysoce energetycznej kampanii na rzecz Romneya. Nie ulega wątpliwości, że argumenty o tym, że aborcja jest nieetyczna, że małżeństwa osób tych samych płci są nieetyczne, zostały należycie przekazane do wiadomości powszechnej. Problem w tym, że zostały one całkowicie odrzucone. Oprócz demograficznego zmienił się bowiem krajobraz etyczny elektoratu. Coraz bardziej zeświecczona Ameryka pojmuje pozycje chrześcijańskie, ale je odrzuca. Zdaniem Roberta P. Jonesa, przewodniczącego Public Religion Research Institute, wybory 2012 były ostatnimi, w których strategia chrześcijańska może być wykorzystana. Koalicja Obamy była w niemal 40 procentach złożona z białych i chrześcijan. Obama wyrównał to nie tylko dzięki przeważającemu wsparciu ze strony Afro-Amerykanów i Latynosów, ale także dzięki wsparciu religijnie niezrzeszonych. To właśnie religijnie niestowarzyszeni wynieśli Obamę na urząd. Według Pew, 20 procent amerykańskiego społeczeństwa, co stanowi niemal jedną piątą populacji, nie jest zreszone religijnie, podczas gdy jedna trzecia Amerykanów w wieku od 18 do 22 lat określa siebie mianem ateistów, agnostyków, czy po prostu nikim po prostu, co sondaże nazywają „nones”. Tymczasem aż 70 procent wyborców religijnie niezrzeszonych głosowało na Obamę. I to właśnie jest najważniejsza lekcja wyborcza roku 2012.
Co do Newsweeka, za dwa miesiące nie będziemy musieli martwić się tym bankrutującym tygodnikiem. Listopadowa edycja jest bowiem przedostatnią drukowaną, jako że pod koniec roku Newsweek przechodzi na wyłącznie internetową. Nic więc dziwnego, że jedno z ostatnich wydań jest równie skandalizujące jak wiele z kontrowersyjnych edycji z przeszłości. Mam tylko nadzieję, że elektroniczna publikacja „Newsweeka” będzie bardziej intratna niż zamykane wkrótce imperium drukowane. Co do roszczeń autora tytułowego eseju, jakoby Obama przypominał najbardziej zasłużonych prezydentów, jak Lincoln, John Kennedy i Franklin Roosevelt, zostawmy to historii.
Oprac. Ela Zaworski
'