Podobno od nadmiaru głowa nie boli, jakkolwiek może on być z pewnością przyczyną jeśli nie frustracji, to z całą pewnością irytacji, bo coś trzeba w końcu wybrać, na coś się zdecydować, a z tym zawsze jest pewien problem, gdy do wyboru jest za dużo wszystkiego. Najlepiej, jeśli nie musimy w ogóle wybierać mając tylko jedną opcję, ale wtedy może pojawić się ponoć niebezpieczeństwo męczącego bólu głowy, którego przyczyną jest brak nadmiaru – jednym słowem i tak źle i tak niedobrze.
Szczęście w nieszczęściu, że w „życiu literackim” te zasady obowiązują tylko częściowo, niekompletnie i warunkowo, bo z jednej strony dużo to nie znaczy dobrze, z drugiej im więcej tym lepiej – i tak źle i tak niedobrze - nie należy tego jednak brać poważnie, bo życie wśród książek, nie jest w żaden sposób możliwe do określenia przez ból głowy czy też bólu tego brak. Pozostaje sprawą sporną ból istnienia, ale to raczej zostawmy tym, którzy spełniają się w dzieleniu włosa na czworo.
Nadmiar wydawanych książek jest zwyczajnie cudowny, ponieważ pozwala nam się wśród nich nurzać, a czynność ta jest dziwnie ekscytująca. Gdy unurzamy się już pośród nich wystarczająco długo, to wtedy dopiero jesteśmy w stanie docenić radość z mnogości, różnorodności i zmienności całego morza publikacji, które ciągle nas zalewa.
W tym roku możemy śmiało powiedzieć, że od przybytku w publikacjach książkowych nie tylko może boleć nas głowa, ale całe ciało. Z jednej strony masochistyczno sadystyczne biczowanie, krępowanie, smaganie, upokarzanie i inne „zabawy” w absolutnym bestsellerze opisującym „różne odcienie Greya”, z drugiej „Kroniki wina” Marka Bieńczyka i „Kraina wódki” Mo Yan’a.
Chińczycy zresztą zdobyli nas hurmem, bo ilość świetnych tekstów tamtejszych autorów może przyprawić o ból głowy i to bez znamion kaca. Koniecznie trzeba przynajmniej przeczytać dwa zbiory opowiadań, skrajnie różnych, ale równie fascynujących: „ Prowadzący umarłych – opowieści prawdziwe – Chiny z perspektywy nizin społecznych” Liao Yiwu oraz „Tysiąc lat dobrych modlitw” Yiyun Li.
Jeśli pochłoniemy już, koniecznie wspomagając się winem, wyrafinowane eseje Marka Bieńczyka, szczególnie te z ostatniego tomu „Książka twarzy”, możemy z czystym sumieniem zanurzyć się w lekturę tekstów Alaina De Bottona, który zachwyci nas nie tylko rozważaniami o użyteczności filozofii czy sensie podróżowania, ale też uświadomi nam nasz status, co może być dla niektórych wstrząsające. Potem już prosto udajemy się w lata dwudzieste, lata trzydzieste by przekonać się, że czasy może się i zmieniają, ale ludzie absolutnie nie, co dotyczy też o dziwo Polaków i co intrygująco pokazuje Sławomir Koper w świetnych szkicach „Polskiego piekiełka”.
Były już Chiny, Francja, Anglia i Polska – a gdzie Czechy? Otóż na szczęście mamy Mariusza Szczygła, który nie poprzestaje na „Gotlandzie”, a jak wiemy spokojnie mógłby, i daje nam „Laske nebeska”, za co mu chwała, tak zresztą jak i tłumaczowi reportaży Hugo Badera, którego znakomita książka „Biała gorączka” wyszła w tym roku po angielsku pokazując, że można Rosję starać się zrozumieć z perspektywy Polaka, który ma na punkcie tego kraju absolutną szajbę. Polska szajba o Rosji po angielsku – czy od nadmiaru rzeczywiście nie może rozboleć głowa?
Byłoby „nieproporcjonalnie” gdyby zapomnieć o Amerykanach, tym bardziej, że jest o czym mówić i to bardzo dobrze, a to za sprawą Paula Austera i jego „Sunset Parku”, który dzieje się tu i teraz, a to zawsze najtrudniej opisać. Jemu się udało. Koniecznie też trzeba napisać o Irlandczykach, bo jeśli wszystko nas różni, to jedno z pewnością łączy – za nic się nie przyznamy to tego, że czegoś nie rozumiemy. Pozostawmy zatem „Finneganów tren”, w końcu jakimś cudem genialnie przetłumaczony, przyjemności nurzania się w genialnej literackiej wyrafinowanej niezrozumiałości zaakceptowanej powszechnie obcej i bliskiej każdemu.
Bo cóż jest bardziej pożądanego w „życiu literackim” jak czerpać poczucie przyjemności z przynależności do kręgu „wtajemniczonych” - szkoda, że ci z tego czerpiący nie wiedzą, że tych kręgów znacznie więcej jest niż jeden. „Za kogo ty się uważasz?” - stawia pytanie Alice Munro w swej, wydanej ostatnio po polsku, książce. Odpowiedź jest, jak zawsze u tej kanadyjskiej pisarki, fascynująca i niepokojąca swą wieloznaczną prostotą, bo jak to w życiu i u Munro bywa, może być tak albo tak.
Zbyszek Kruczalak
'