Jak co roku połowa grudnia to moment, w którym wspomina się jedno z najbardziej dramatycznych wydarzeń w najnowszej historii Polski: stan wojenny. To doświadczenie milionów Polaków do dziś budzi wielkie spory.
W nocy z soboty na niedzielę, między 12 a 13 grudnia, cała Polska została zatrzymana. Zamilkły telefony, na ulicach pojawili się żołnierze i milicjanci, z domów wyciągano opozycjonistów. Wyraźna rysa przecięła społeczeństwo polskie – jedni uważali, że udało się zapobiec gorszej katastrofie, inni płakali nad rozgonioną przez milicyjne pałki nadzieją. Podziały te zachowują się do dziś.
Gdy w lutym 1981 r. gen. Wojciech Jaruzelski zostawał premierem, wzywał do spokoju i porozumienia narodowego. Władze komunistyczna cały czas próbowała w jakiś sposób skanalizować i opanować żywiołowy ruch protestu przeciw niej. Jak dziś wiemy, już od wiosny przygotowywano się na rozwiązanie siłowe i stłumienie opozycji siłą. Generał, wojskowy z prawie 40-letnim stażem, w swoich planach operacyjnych zakładał prawdopodobnie różne scenariusze.
Gdy w październiku 1981 r. Jaruzelski zostawał I sekretarzem PZPR i faktycznie numerem jeden na szczytach władzy, o porozumieniu mówić było już coraz trudniej. Władza oskarżała „Solidarność” o warcholstwo i działanie na szkodę państwa. „Solidarność” ripostowała oskarżeniem partii o brak szczerej chęci do porozumienia i próbę zagłodzenia Polaków. W całym kraju trwał głęboki kryzys gospodarczy – niedobory, kolejki i głód. Niestabilność bytowa nakładała się na niestabilność polityczną i zwykły strach przed tym, co się wydarzy i w którym kierunku potoczą się losy Polski. Gdzieś między dwoma wrogimi obozami narodził się środek – ludzi zmęczonych, głodnych i przestraszonych.
A było się czego bać. Polska Rzeczpospolita Ludowa leżała w samym środku Europy Wschodniej, pozostającej w sferze wpływów radzieckiego Imperium. To przez Warszawę biegła droga z Moskwy do Berlina, będąca jedną z najważniejszych arterii strategicznych dla Układu Warszawskiego, zwłaszcza, gdyby miało dojść do wojny z „imperialistycznym Zachodem”. Sytuacja w Polsce budziła niepokój Breżniewa, stetryczałego władcy z Kremla, dla którego zachowanie stanu posiadania Imperium było celem nadrzędnym, co pokazał rok 1968 i wprowadzenie czołgów do Czechosłowacji.
Narodzenie się opozycji w Polsce wyraźnie zaniepokoiło przywódców „bratnich krajów”. Rozwścieczył ich jednak zjazd związku, na którym uchwalono Posłanie do ludzi pracy Europy Wschodniej, w którym wzywano robotników w innych krajach bloku wschodniego do walki o możliwość swobodnego zrzeszania się. Tego było już za wiele. Naciski na Jaruzelskiego, zależnego od Moskwy zwłaszcza w sferze gospodarki, jeszcze bardziej się nasiliły.
Nie tylko jednak kurek z surowcami i pieniędzmi był jedyną metodą nacisków. Pamiętać należy, że wbrew pozorom Polska Zjednoczona Partia Robotnicza nie była monolitem. Jaruzelski w tym układzie politycznym zajmował pozycję centralną, mając na jednym skrzydle liberałów, gotowych ciągle na rozmowy z „Solidarnością”, na drugim tzw. beton partyjny, czyli dogmatyków i zwolenników rozgonienia opozycji kolbami. To właśnie ich próbowano wykorzystywać do wywierania nacisków na Generała. Pamiętaj – sugerowano – albo poradzisz sobie z wrogami klasowymi, albo zastąpimy Cię kimś bardziej skutecznym.
Wiemy dziś, że Związek Radziecki nie śpieszył się do interwencji w Polsce. Miał przecież własne problemy, zwłaszcza wojnę w Afganistanie. Wprowadzenie radzieckich czołgów do Polski byłoby dla Moskwy bardzo ryzykowne, zwłaszcza na arenie międzynarodowej. Nalegała więc na rozwiązanie problemów z „Solidarnością” polskimi rękami, jednocześnie zaś mocno strasząc Jaruzelskiego manewrami wojskowymi, kontaktami z twardogłowymi czy też groźbą zakręcenia kurka z pomocą gospodarczą. Nie przeszkadzano też przywódcom NRD i Czechosłowacji we wzywaniu do rozwiązań siłowych. Agenci tajnych służb obydwu tych „bratnich krajów” penetrowali Polskę, budując swoje strefy wpływów na wypadek jeszcze większego zaostrzenia kursu.
Wielkie pytanie „wejdą-nie wejdą” budziło późną jesienią 1981 r. coraz większy strach w wielu polskich domach. Podświadomie dało się czuć, że coś się wydarzy, że „kryzys polski” musi doprowadzić do rozwiązań siłowych.
Dziś nie da się odtworzyć motywacji Wojciecha Jaruzelskiego, gdy podejmował decyzję o wprowadzeniu w życie planu stłumienia opozycji, który przybrał ostatecznie postać stanu wojennego. Nie można wykluczyć, że myślał wtedy o Polsce i jej bezpieczeństwie. Myślał oczywiście po swojemu, widząc jej szansę w swojej opcji politycznej. Może wierzył, że jest mężem stanu, który uratuje Ojczyznę? Nie można też jednak wykluczyć strachu o to, co by się stało, gdyby sytuacja wymknęła się spod kontroli. Zwłaszcza, co stałoby się z nim, gdyby w Moskwie podjęto decyzję o jego obaleniu i zastąpieniu go jakimś dogmatykiem. Kto wie, czy strach o Polskę nie mieszał się tu ze strachem o własną skórę. Zdecydował się więc na precyzyjne uderzenie w opozycję, zamknięcie jej przywódców w ośrodkach odosobnienia i próbę opanowania ciężkiej sytuacji kraju.
Jego decyzja była jednak tragiczna. Skutkowała dramatem tysięcy aresztowanych, niepewnością milionów Polaków, zatrzymanych w środku ciężkiej zimy pod pozorem „wojny”, czy wreszcie śmiercią co najmniej kilkudziesięciu osób. Zamiast „ojca Ojczyzny” generał stał się dla wielu krwawym dyktatorem...
Tomasz Leszkowicz
'