W czasie, kiedy większość stacji medialnych rozwodziła się o kreacjach pierwszej damy i przygotowaniach do inauguracyjnego balu, telegraficzne informacje z zagranicy informowały o zamordowaniu trzech Amerykanów w Algierii. Nikomu nie wydawało się to przeszkadzać w dobrej zabawie. Porównanie historyczne wypada zdecydowanie na niekorzyść Obamy. Oto w zupełnie podobnej sytuacji, w obliczu wysokiego bezrobocia i inflacji, Ronald Reagan rozpoczął swą drugą kadencję w roku 1981 pod hasłami zmniejszenia administracji, obniżenia podatków i i ograniczenia deficytu, oświadczając „Rząd nie jest rozwiązaniem problemu; rząd jest problemem”. Wkrótce po przemówieniu Reagana uwolniono pięćdziesięciu dwóch amerykańskich zakładników przetrzymywanych w Iranie, co zakończyło trwający 444 dni konflikt międzynarodowy. Nie ulega wątpliwości, że prezydenckie inauguracje czy to wyznaczając nowy kierunek rozwoju bądź to oddając powszechny nastrój społeczny, pozostawiają po sobie trwały ślad. I to nie nam, a historii, należy pozostawić ich osąd.
Wprawdzie prezydent triumfalnie ogłosił, że dekada wojny się kończy, ale ewidentnie islamiści okupujący Mali, kraj podwójnie większy niż Francję, nie bardzo przejęli się tym oświadczeniem. Z ponad 800 zakładników schwytanych w Algierii, przynajmniej 37 zostało zamordowanych, w tym trzech Amerykanów. Wszystko wskazuje na to, że Al-Kaida opanowała północną część kontynentu afrykańskiego. Jakkolwiek parze prezydenckiej życzymy jak najlepiej, to nie ulega wątpliwości, że rozwój politycznych wydarzeń, spychanych przez media pod dywan, stanowi prawdziwe zagrożenie.
Wkrótce po tym jak Beyonce zeszła ze sceny, a Michelle i Barack Obama zakończyli swój inauguracyjny taniec, wice-prezydent Biden podczas balu wodza naczelnego zwrócił się do amerykańskiego wojska. Problem w tym, że podkreślany w jego przemowie fakt przedłużającej się służby wojskowej trwającej niejednokrotnie kilka kadencji, nie tylko nie wywołuje zamierzonych uczuć patriotycznych, ale wręcz przeciwnie – bezsilną złość z powodu nierozwiązalnego konfliktu zbrojnego, w wyniki którego giną ludzie po obu stronach, a który nie tylko nie prowadzi do stabilizacji regionu, ale wręcz demoralizuje zarówno zwalczanych jak i walczących. Wyraz poczucia solidarności ze stacjonującymi przez długie lata za granicą żołnierzami w ustach tego polityka brzmi żałośnie. Świadczy bowiem o braku strategii, która w przemówieniu inauguracyjnym byłaby najzupełniej na miejscu. Tymczasem współczucie Bidena i jego komentarz, że żołnierze powinni wrócić do domu, jest jedynie wyrazem ogarniającego kraj chaosu. Zamiast podniesienia na duchu przemówienie Bidena prowokowało chęć natychmiastowego przywołania politycznych manipulantów do porządku.
Inauguracja nie obyłaby się bez gafy Joe Bidena. „Jestem dumny z tego, że jestem prezydentem Stanów Zjednoczonych” powiedział zebranym w na balu State Society of Iowa, który odbył się w ubiegłą sobotę pod hasłem „First in National Celebration”, prowokując powszechny wybuchy śmiechu i okrzyki, a także paniczną reakcję stojących za nim doradców, którzy w końcu przypomnieli mu, że jest tylko wice-prezydentem. Joe Biden zakończył oświadczeniem, że o ile jest dumny ze swej wice-prezydentury, to jeszcze bardziej z asystowania Obamie.
Inauguracja nieprzypadkowo zaplanowana pomiędzy obchodami Dnia Martina Lutera Kinga a rocznicą postanowienia sądowego, Roe v. Wade, forsuje właśnie takie hasła: emancypacji rasowej i „prawa kobiety do jej własnego brzucha”, jak dosadnie skandują zwolenniczki aborcji. W rzeczywistości jednak to nie o idee chodzi, a o program polityczny grup latynoskich i gejowskich, które w znaczącym stopniu przyczyniły się do reelekcji Obamy. Wypełnienie ich żądań jest obecnie niczym innym jak tylko politycznym koniunkturalizmem. Stąd obecność podnoszonych przez Obamę haseł reformy imigracyjnej, zupełnie nieistotnych cztery lata temu i sympatie pro-homoseksualne, o których wyborcy nie słyszeli podczas elekcji do pierwszej kadencji Obamy.
Eric Zorn, komentator polityczny Chicago Tribune, określił poniedziałkową przemowę inauguracyjną jako „politycznie agresywną”. I to nie z powodu podnoszonych przez Obamę haseł imigracyjnych, gejowskich i ekologicznych. Pomimo 150 zaimków „my” i „nasze” użytych przez prezydenta, oprócz okrzyków nawołujących do wspólnych celów i wspólnych wysiłków, inauguracyjne przemówienie Obamy Zorn postrzega jako partyjnie stronnicze. Prezydent zaoferował silną obronę głównych programów opieki społecznej podkreślając jak „nas wzmacniają”. Zwrócił się z krytycyzmem do sceptyków zmian klimatycznych, wyraził swą sympatię na rzecz redefinicji małżeństwa i zasygnalizował zaangażowanie na rzecz zliberalizowanych przepisów imigracyjnych. To zbyt duża dawka polityki w dniu, który powinien być wolny od partyjności.
Eric Zorn zauważa, że dychotomiczny wybór pomiędzy administracją a wolnością jest fałszywy. Zdaniem Obamy, wolny rynek rozwija się jedynie wtedy, gdy istnieją zasady zapewniające współzawodnictwo i czystą grę. Silne społeczeństwo musi dbać o najbardziej o bezbronnych i chronić swych obywateli przed największym niebezpieczeństwem życiowym i nieszczęściem, w przeciwnym razie kraj nie będzie się rozwijał, jeśli kurczącej się grupie uprawnionych będzie się dobrze powodziło, a rosnąca większość ledwo będzie wiązała koniec z końcem. Wolność nie jest zarezerwowana dla szczęśliwców, argumentował prezydent Obama.
Takie komentarze, wraz z przypomnieniem, że Medicare, Medicaid i Social Security „nie czynią z nas kraju odbiorców świadczeń, ale umożliwiają nam podejmowanie ryzyka, jako podwalin sukcesu kraju, jest zaprzeczeniem myśli, że wolność wyklucza kontrolę rządu. Uwagi Obamy stanowią komentarz wobec argumentów republikańskiego kandydata do prezydentury, Mitta Romneya, który określił 47 procent Amerykanów jako uzależnionych od zapomóg socjalnych, jak również ostatnich ataków w Kongresie na programy zapomogowe jako części walk budżetowych. Bez względu jednak na to do kogo pije Obama, niejasne pozostaje pytanie czy prezydent zamierza rozbudować rząd, czy wolność? I czyją dokładnie wolność ma wobec tego na myśli, bo z pewnością nie wszystkich tych, którzy muszą za rozbudowaną administrację płacić.
W najprawdopodobniej najbardziej agresywnie politycznym fragmencie przemówienia Obama wezwał do zaprzestania dyskryminacji wobec homoseksualistów, zrównując ich z historycznym ruchem walk o prawa kobiet i wolność społeczną. „Nasza podróż nie jest jeszcze zakończona dopóki nasi homoseksualni bracia i siostry nie będą traktowani jak wszyscy inni w świetle prawa”, oświadczył Obama wobec wiwatującego tłumu. „Skoro jeżeli jesteśmy naprawdę równi, to z pewnością miłość świadczona wobec innych musi być również taka sama”.
Ten niewątpliwie najbardziej kontrowersyjny punkt programu Obamy w drugiej kadencji podkreśla wybór latynoskiego episkopalnego księdza otwarcie popierającego prawa homoseksualistów. Nieprzypadkowo udzielał on również błogosławieństwa prezydentowi George’owi W. Bushowi w roku 2005. Podczas swej przemowy inauguracyjnej na drugą kadencję, po kampanii, w której Bush wyraźnie popierał konstytucyjną poprawkę zabraniającą małżeństw osób tej samej płci, Bush zwrócił się do Luisa Leona, którego kościół ma homoseksualnych, nie przestrzegających celibatu księży, w przeszłości miał homoseksualnego biskupa, błogosławi związki osób tej samej płci i wyświęca księży transwestytów. W ostatniej chwili Obama wycofał swą oryginalną kandydaturę ewangelickiego anty-gejowskiego księdza Louie Giglio z udziału w ceremonii inauguracyjnej.
Krytycy określają inauguracyjne przemówienie Obamy lewicowym manifestem wyznaczającym ton na następne cztery lata kadencji. „Było to nie tyle populistyczne, co folgujące zachciankom {grup wyborczych}”, stwierdził Peter Johnson, Jr., komentator polityczny Fox News, określając przemówienie jako „dziwaczny, nieuporządkowany priorytet” o tym jakie powinny być nasze krajowe interesy. „Gdzie było nasze zadłużenie, bezrobocie, beznadzieja, gdzie jest strach, jaki żywi wielu Amerykanów o tym, że stracą swój dom? Gdzie są rozwiązania tych problemów”, zapytuje analityk. „Zamiast tego mamy do czynienia z katalogiem fałszywych obietnic, urojeniowych argumentów dotyczących praw społecznych, globalnego ocieplenia Johnson kontynuuje krytykę Obamy za zdystansowanie się w swych uwagach wobec umiarkowanych demokratów. „Jeśli głosowałem na prezydenta w ostatnich wyborach i jestem umiarkowanym demokratą, to zapytałbym o to, czy ma on ma prawdziwe wyczucie rzeczywistości Ameryki?” Johnson dodał, że o ile życzy nowemu prezydentowi dobrze, to polityczne stanowisko, które Obama forsuje spowoduje ostry sprzeciw społeczny, którego znaczenie może jeszcze obecnie nie pojmujemy”. Podzielić i zwyciężyć, tak oto podsumował Johnson pomysł Obamy na drugą kadencję, ostrzegając, że wywoła ona walki i podziały polityczne.
Wysublimowany protest wobec powyższego programu politycznego zdał się zaprezentować sędzia Antoni Scalia nosząc podczas uroczystości inauguracyjnej nakrycie głowy do złudzenia przypominające czapkę uwiecznioną w słynnym portrecie świętego Tomasza More, autorstwa Hansa Holbeina. Jak wyjaśnia Kevin Walsh z University of Richmond School of Law, noszona przez Scalię czapka jest podarunkiem Stowarzyszenia imienia Świętego Tomasza More z Richmond. Został on wręczony w listopadzie 2010 roku jako pamiątka uczestnictwa Scalii w 27 dorocznej mszy i okolicznościowego obiadu. Wybór nakrycia głowy charakterystycznego dla męża stanu, który bronił wolności Kościoła i integralności chrześcijańskiego sumienia podczas inauguracji prezydenta, którego polityka zagraża obu tym wyzwaniom, pozostawiam już interpretacji Państwa.
Ela Zaworski
'