Przedstawiona w środę przez gubernatora Quinna sytuacja naszego stanu nie napawa optymizmem. Zbyt dużo pytań, niewiele odpowiedzi. Przypomniano nam, że znajdujemy się w najgłębszym finansowym dołku, nie stać nas na spłatę rachunków, być może zabraknie na realizację zobowiązań emerytalnych w niedalekiej przyszłości. Zamiast tego dyskutujemy o wszystkim, tylko nie o finansach.
Robią to za nas inni. Na przykład Hawaje uważnie przyglądają się wydarzeniom w Illinois. Tamtejsi politycy nie doprowadzili swego stanu na skraj przepaści, ale wkrótce mogą to uczynić. Tam również chodzi o spore zadłużenie programów emerytalnych. Jednak w porównaniu do naszego wydaje się on niewielki, nawet biorąc pod uwagę liczbę mieszkańców. Hawajscy obserwatorzy sceny politycznej nazwali nasz stan “kanarkiem w kopalni”.
Jeśli ktoś nie pamięta, to przed wielu laty jako wyjątkowo czułe na zmiany składu powietrza wykorzystywane one były w kopalniach jako żywe czujniki. Śmierć kanarka oznaczała truciznę w kopalnianych tunelach, a tym samym wstrzymanie jakichkolwiek prac do czasu zażegnania problemu. Żaden górnik nie zszedł pod ziemię dopóki powietrze znów nie nadawało się do oddychania. Teraz my spełniamy podobną funkcję. Już się chwiejemy, czasem musimy się podpierać, do uduszenia niewiele nam brakuje. Widząc to, inni zaczynają przyglądać się jeszcze uważniej i ze zdziwieniem kręcą głowami.
Jak to? Tak wielki i bogaty stan nie powinien mieć podobnych problemów. W przeciwieństwie do firm prywatnych obniżenie wartości kredytowej jest zjawiskiem na poziomie stanowym bardzo rzadkim. Przecież w razie problemów z wypłacalnością każdy lokalny rząd może podwyższyć podatki i tym samym zrównoważyć budżet.
Niestety, w całym kraju tylko my i Kalifornia mamy najniższe notowania inwestycyjne. Wskaźnik S&P rozciąga się od AAA do BBB-. Nasze A- oznacza, że mamy siódmą ocenę w dziesięciopunktowej skali. Jesteśmy w połowie drugiej połowy. Niedobrze. Wszystko dlatego, że firmy oceniające sytuację doszły do wniosku, iż możliwości dalszego podnoszenia podatków bez wywołania rewolucji chwilowo w Illinois wyczerpały się. Poza tym, dalsze ich podwyższanie bardzo źle wpłynie na i tak już nieistniejącą konkurencyjność stanu wobec sąsiadów. Być może pamiętamy okres tuż po wprowadzeniu podwyżki podatków dwa lata temu. Tylko dzięki kilkumilionowym wydatkom z budżetu udało się wtedy zatrzymać największe i najważniejsze firmy przed ucieczką do Wisconsin, Indiany czy Iowa. Wiele mniejszych nie otrzymało pieniędzy i zlikwidowało u nas swoje miejsca pracy przy zachętach ze strony tamtejszych polityków. Podobno większość z nich decyzji tej nie żałuje.
Nie ma pomysłów, są długi. Zdechnie ten kanarek, czy jakoś uda mu się odetchnąć świeżym powietrzem? Takie pytania stawiają sobie władze innych stanów przyglądając się rozwojowi wydarzeń w Illinois. Jednym z ciekawszych jest próba wykorzystania pieniędzy federalnych na realizację lokalnych zobowiązań. Rahm Emanuel wpadł na pomysł, by część publicznych kosztów związanych z emerytami przerzucić do federalnego programu znanego pod nazwą Obamacare. W ten sposób miasto w perspektywie najbliższych lat zaoszczędzi miliony, a rachunek zapłaci się z podatków federalnych. Zresztą na pomysł ten wpadły już inne miasta i stany. Możemy spodziewać się, że koszt federalnego programu będzie przez to jeszcze wyższy, a nasze podatki federalne w związku z tym poszybują w górę.
Kilka liczb dla tych, którzy finansami własnego stanu nie interesują się wychodząc z założenia, że jakoś to będzie. Zobowiązania finansowe każdego mieszkańca Illinois wynikające z zadłużenia, deficytu i zaległych rachunków wynoszą obecnie 38 tysięcy dolarów i rosną każdego roku. Średnia dla reszty kraju wynosi obecnie niecałe 10,000 dolarów i w ciągu ostatnich dwóch lat nieznacznie spadła. Wnioski niech każdy wyciąga sam.
W tym miejscu można przypomnieć krążący od lat dowcip ilustrujący panujące w naszym stanie układy. Mimo upływu czasu wciąż jest aktualny, być może z roku na rok coraz bardziej. Gdy uświadomimy sobie, że zbierane od mieszkańców podatki wydawane są często w ten właśnie sposób, nie wiemy, czy śmiać się, czy płakać...
Trzy firmy budowlane biorą udział w przetargu na załatanie dziury w płocie okalającym pałac gubernatorski w Springfield. Jedna firma pochodzi z Tennessee, druga z Kentucky, trzecia z Chicago.
Przedstawiciel Tennessee przystępuje do pomiarów i wyceny.
Wyciąga taśmy miernicze, kartkę papieru, ołówek, kalkulator.
Długo mierzy i liczy, by w końcu oznajmić, iż jego cena to 900 dolarów, z czego 400 pójdzie na materiały, kolejne 400 na płace pracowników, a pozostałe 100 to zysk firmy.
Do pracy przystępuje przedstawiciel Kentucky.
W podobny sposób oblicza wszystko i informuje, że jest w stanie wykonać tę samą pracę za 700 dolarów, z których 300 to koszt materiałów, kolejne 300 wynagrodzenie pracowników, a pozostałe 100 to zysk firmy.
Budowlaniec z Chicago niczego nie mierzy i nie oblicza. Pochyla się do ucha przedstawiciela administracji stanowej odpowiedzialnej za zlecenie i mówi szeptem:
– Dwa tysiące siedemset dolarów...
Urzędnik zaintrygowany propozycją odpowiada również szeptem:
– Nic nie mierzyłeś, nie obliczałeś, więc... skąd tak wysoka cena?
Przedstawiciel firmy z Chicago odpowiada na to cicho:
– Tysiąc dla ciebie, tysiąc dla mnie, a za pozostałe 700 wynajmiemy firmę z Kentucky.
Miłego weekendu.
Rafał Jurak
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
'