Kiedy wiadomość o zaatakowaniu uczestników bostońskiego maratonu zastała mnie poza granicami Stanów, w oczach przypadkowo spotkanych osób dopytujących się o szczegóły ataku dostrzegłam prawdziwy strach, całkowicie odbiegający od charakterystycznego dla Amerykanów samozadowolenia. Jakkolwiek dzihad nie jest wyłącznie amerykańskim zagrożeniem, to w Stanach spowodował przecież najliczniejsze ofiary. Tylko w ubiegłym tygodniu uśmiercił trzy niewinne osoby, zranił ponad dwieście i sparaliżował duże amerykańskie miasto. W okresie kilkunastu lat po 11 września, kiedy ataki terrorystyczne nie nastąpiły, a te, o których słyszeliśmy zostały albo udaremnione albo nieudolnie przeprowadzone, ulegliśmy przekonaniu, że jesteśmy bezpieczni. W międzyczasie nie zauważyliśmy nawet, jak na wroga większego od dżihadu urosła nam polityczna poprawność. Do głowy nie przyszło nam bowiem, że może ona zabijać.
Amerykańska obsesja na punkcie poprawności politycznej, wraz z dążeniem, by nie obrazić wrogów zdecydowanie osłabia czujność i obronę. Tymczasem sieje ona wymierne spustoszenie. Nawet po tym, jak radykalne poglądy sprawców bombardowania stały się powszechnie znane, amerykańscy komentatorzy uparcie utrzymują, że są one zaledwie częścią ich osobowości, niemal jak preferencje muzyczne czy upodobanie do filmów sensacyjnych. A Megan Garber, autor eseju pod znamiennym tytułem „The Boston Bombers Were Muslim: So?” na łamach wpływowego magazynu The Atlantic dowodzi, że uzasadnianie motywacji sprawców poprzez odwoływanie się do islamu, kompleksowej sytuacji w Czeczenii, czy imigracji, jest jedynie upraszczającą etykietką wykorzystywaną w sytuacjach kryzysowych. Autor peroruje, że zrozumienie przyczyn tragedii wymaga przyjęcia kompleksowości i odrzucenia symboliki oskarżeń, które, jego zdaniem, w większym stopniu oddają nasze własne frustracje niż banalność zła. Szkoda tylko, że w swym wyrafinowanym wywodzie, w którym przekonuje czytelnika, że sprawcy bombardowania byli produktami wyjątkowych okoliczności, autor zapomina o niewinnym ośmiolatku zamordowanym w czasie jak oczekiwał na swych rodziców na mecie maratonu. Czyżby taryfa ulgowa przysługiwała jedynie sprawcom, a nie ofiarom?
Ważne figury w rządzie i mediach kontynuują minimalizowanie zagrożenia ze strony radykalnego islamu, jakkolwiek Tamerlan Carnajew, starszy z dwóch braci, był piątym terrorystą przesłuchiwanym w ostatnich latach przez FBI zanim dopuścili się ataków. Dlaczego potencjalni terroryści są po przesłuchaniach zwalniani? Komu usiłujemy zaimponować przy pomocy naszej poprawności politycznej?
Zamach w Bostonie nie jest jedynym przykładem ignorowania zagrożenia. Pomimo okrzyków „Allah Akbar” podczas ataku na nieuzbrojonych żołnierzy w Fort Hood i pomimo radykalnych poglądów, w tym komunikowania się z Anwar al-Alwaki, amerykańskim terrorystą Al Qaedy, administracja Obamy nadal określa ten śmiercionośny atak jako „użycie siły w miejscu pracy”. Wojskowy raport po incydencie ani słowem nie wspomina radykalnego islamu.
„Nie tylko kontynuujemy polityczną poprawność, ale posuwamy się teraz nawet do zbrojenia swych wrogów”, konkluduje Jay Sekulow z Fox News. Administracja Obamy utrzymuje darowizny F-16 i dostawy specjalistycznych czołgów na rzecz Egiptu, nawet po przejęciu władzy przez Bractwo Muzułmańskie z jego mottem „Dzihad jest naszą drogą”, dywaguje Sekulow. Autor zauważa, że poradnik stylistyczny dla dziennikarzy Associated Press ostatnio dokonał rewizji definicji „islamisty” znacznie ją łagodząc. Klasyfikuje ona islamistów jako zaledwie zwolenników „ruchu politycznego, który sprzyja reorganizacji rządu i społeczeństwa w zgodzie z prawami islamu”, wyjaśnia autor zauważając, że podczas gdy rewidujemy poradniki stylistyczne prasy, nasi wrogowie naśmiewają się z nas i planują przyszłe ataki. Zdaniem Sekulowa, lekcją z bombardowania bostońskiego maratonu powinno być zrozumienie, że polityczna poprawność zabija.
Trudno się z tym nie zgodzić po wysłuchaniu komentarza sekretarz bezpieczeństwa narodowego, Janet Napolitano, która stwierdziła ostatnio, że krajowy system informowania wewnętrznego zawiódł kiedy Tamerlan Carnajew opuścił Stany Zjednoczone udając się do Rosji. Oświadczenie Napolitano wydaje się zaprzeczać wcześniejszym sugestiom, że jego wyprawa pozostała niezauważona.
Sekretarz Napolitano odniosła się do tej kwestii z okazji ostatniego przesłuchania senackiej komisji do spraw wywiadu. W czasie przesłuchania FBI zostało poproszone o złożenie wyjaśnień dlaczego wyjazd Carnajewa w roku 2012 nie wszczął alarmu, biorąc pod uwagę wcześniejsze sprawdzenie jego przeszłości kryminalnej na prośbę rządu rosyjskiego. W roku 2011 rosyjski rząd zaalarmował FBI o działalności Carnajewa. Otrzymane od rosyjskiego rządu ostrzeżenie zawierało informację o tym, że Carnajew był wyznawcą radykalnego odłamu islamu i gorliwym muzułmaninem, a także, że zmienił się drastycznie od 2010, kiedy przygotowywał się do wyjazdu ze Stanów Zjednoczonych do Czeczenii, gdzie miał przyłączyć się do bliżej nieokreślonych organizacji”, potwierdziło FBI. Biuro amerykańskiego wywiadu przyznało jednak, że podejrzany został przesłuchany i że nie znaleziono dowodów jego działalności terrorystycznej. „Do czasu kiedy powrócił, wszystkie dochodzenia zostały zakończone”, poinformowała Napolitano.
Prawdopodobne jest, że w przypadku Carnajewa zawiódł system bazy danych znany pod nazwą TIDE. Zawiera on ponad 500,000 nazwisk zebranych w trakcie różnorodnych śledztw i badań. Jego częścią są listy terrorystów, ale ewidentnie Carnajew nie był na nich obecny. Pytaniem pozostaje, dlaczego? Czyż nie przypomina to przyznania wiz studenckich sprawcom wydarzeń 9/11?
Ten błąd amerykańskiego wywiadu jest zarazem niepowodzeniem administracji Obamy, ale pomimo informacji o ostrzeżeniach ze strony Moskwy przedstawiciele rosyjskiego rządu usiłują obecnie odwrócić uwagę od etnicznego pochodzenia braci i ich powiązań z Rosją. W oświadczeniu, które nastąpiło wkrótce po postawieniu braci Carnajew w stan oskarżenia, prezydent Czeczenii, Ramzan Kadyrov, który rządzi krajem pod dyktando Moskwy od roku 2007, wskazał, że bracia nie posiadali żadnych powiązań z Czeczenią poza pochodzeniem ich rodzin. Kadyrov dowodził, że śledczy powinni przyjrzeć się raczej amerykańskiej kulturze w celu wyjaśnienia ich zachowań. Vladimir Kotliar z rosyjskiego Ministerstwa Zagranicznego podobnie bagatelizował powiązania z Rosją. Biorąc pod uwagę fakt, że jeden z braci Tsarnaev był obywatelem amerykańskim, a starszy posiadaczem kirgiskiego paszportu, a obaj mieszkali w Stanach Zjednoczonych przez niemal dziesięć lat, moskiewskie zakłopotanie z powodu intensywnego zainteresowania Amerykanów co do poszukiwania rosyjskiego motywu jest zupełnie zrozumiałe.
Ojciec i ciotka braci, Anzor i Maret, którzy udzielali wywiadów mediom, konsekwentnie utrzymują, że obaj bracia zostali w zamach wrobieni i twierdzą, że są niewinni. Biorąc pod uwagę sytuację polityczną regionu z którego pochodzi rodzina Carnajew, brak zaufania wobec administracji rządowej jakiegokolwiek kraju, wydaje się być naturalny i zupełnie przekonujący.
Nie tłumaczy jednak obsesji amerykańskiej prasy, która z uporem godnym lepszej sprawy ignoruje związki braci Carnajew z radykalnym islamem. Oto zdumionym odbiorcom tłumaczy się, że winni są sobie sami. Oto w niedzielnym programie „Meet the Press” znany dziennikarz Tom Brokaw dyskutując na temat motywacji sprawców zamachu w Bostonie skonkludował, że „My również musimy przemyśleć użycie zdalnie sterowanych samolotów, w co zaangażowane są Stany Zjednoczone, i wiele niewinnych osób ginie w następstwie ich ataków w Pakistanie, w Afganistanie i Iraku”, dodał niedorzecznie.
W podobnym stylu utrzymany był wtorkowy artykuł w Washington Post, który dowodził, że „podejrzani o zamach na maraton w Bostonie wymykają się etykietkom”. Czyżby?, zapytuje Dan Gainor z Fox News sugerując użycie określeń radykalni islamscy terroryści czy radykalni muzułmańscy terroryści.
Podobnie wymijająca była refleksja profesora z Georgetown, który uwagę Rachel Maddow z MSNBC na temat radykalnych nagrań You Tube na portalu starszego brata Tamerlana, zdyskontował stwierdzeniem o równie reprezentatywnych nagraniach rapu. Ignorowanie związku z globalnym systemem wierzeń odpowiedzialnym za setki tysięcy ataków terrorystycznych, wynika z pewnością z dążenia do utrzymania poprawności politycznej, ale tym niemniej poraża naiwnością, zwłaszcza w kontekście ostatnich ataków.
W podobnym tonie utrzymane były także wypowiedzi celebrytów. Oto aktorka Olivia Wilde tweetując w ubiegłym tygodniu stwierdziła, że to Ameryka jest winna terroryzmu, po czym przeszła samą siebie zauważając niedorzecznie, że podczas pogoni za sprawcami zamachu 38 osób zmarło w następstwie użycia broni. Aktorce wtórował artysta komediowy Jay Mohr, który wręcz konkludował, że druga poprawka do Konstytucji stworzyła kulturę przestępczości. Podobnie dziennikarz New Yorkera David Remnick w programie „Charlie Rose” stwierdził, że głównym problemem jest kontrola broni, a nie ataki terrorystyczne na Amerykanów.
Prasa wierna swej obsesji poprawności i przepełniona samozadowoleniem uniemożliwia autentyczną dyskusję o niebezpieczeństwie radykalnego islamu. Poza tym nie wyświadcza praworządnym muzułmanom przysługi ignorując problem radykalnego islamu, który bezkarnie rośnie w siłę. Uparcie utrzymując, że ostatnie ataki nie miały nic wspólnego z dwoma strasznymi wyrazami, których należy unikać: islamem i radykalizmem, amerykańskie media same skazują siebie na banicję. Sterowana przez programy lub koniunkturę polityczną prasa wydaje się tracić rację bytu. Unikanie dyskusji na drażliwe i niewygodne politycznie tematy nie sprawi, że te po prostu znikną.
Na podst. Fox News, Washington Post, The New Yorker, oprac. Ela Zaworski
'