O podatkach ostatnio mniej się mówi, może dlatego że właśnie je zapłaciliśmy i nie chcemy o nich przez chwilę rozmawiać. Czasami odsuwamy od siebie bolesne tematy. Muszę jednak przerwać milczenie, bo opublikowane liczby na pewno zainteresują wiele osób.
Dowiedzieliśmy się na przykład niedawno, że z powodu wysokiego stopnia komplikacji przepisów podatkowych koszt, jaki ponoszą podatnicy, by się im podporządkować przekroczył w 2010 r. 168 miliardów dolarów. To ostatni rok, z którego dostępne są takie dane. Mogę tylko w ogólnym zarysie rozbić tę sumę. Składają się na nią między innymi opłaty ponoszone u specjalistów podatkowych, w trudniejszych przypadkach prawników, karne odsetki w razie niewłaściwego rozliczenia, ale przede wszystkim godziny, jakie poświęcamy na przygotowanie i wypełnienie odpowiednich dokumentów.
Ktoś nakarmił wielki komputer danymi i wypluł on informację, iż mieszkańcy USA zmarnowali na rozliczenia w 2010 roku w sumie 6.1 miliarda godzin, czyli 51 godzin w przeliczeniu na gospodarstwo domowe. To ponad sześć ośmiogodzinnych dni pracy.
To również tyle, ile wyniosła podwyżka różnych podatków federalnych w obecnym roku fiskalnym oraz dwa razy więcej, niż wyniesie zaplanowana sekwestracja w 2013.
Przy okazji bardzo obrazowo ukazano nam skąd się bierze deficyt. W 2012 roku Waszyngton odebrał w postaci podatków po 20 tysięcy dolarów z każdego gospodarstwa domowego. W tym samym czasie zaplanowane wydatki opiewają w przeliczeniu na rodzinę 30 tysięcy. Różnica to pieniądze, których nie ma, nazywana deficytem.
Skoro jesteśmy przy wydatkach rządowych, to rozbijmy je na kilka elementów.
Najwięcej, bo 23 procent przeznacza się na programy Medicaid, Medicare i inne opłaty związane ze zdrowiem. 22 procent pochłania program Social Security, dla którego jest to absolutne obecnie minimum pozwalające na bieżąco wypłacać świadczenia. Jeśli nic się nie zmieni, będą kłopoty. 19 procent dochodu rząd wydaje na obronę. Oczywiście jest to określenie mało precyzyjne, bo doskonale wiemy, że wydatki wojskowe czasami oznaczają ofensywę. Kolejne 19 procent przeznacza się na programy emerytalne pracowników federalnych, programy socjalne, dopłaty do rachunków dla najuboższych, świadczenia dla osób bezrobotnych oraz weteranów. Pozostałe pieniądze rozdzielane są na edukację, transport, różne programy federalne – choćby pomoc w przypadku klęsk żywiołowych – oraz utrzymanie samego rządu.
Amerykanie płacą coraz więcej podatków, każdy kolejny wydaje się być pod tym względem rekordowym. Mimo wszystko deficyt kraju rośnie. Tu nie trzeba specjalistów, wszyscy doskonale zdają sobie sprawę, że wydatki są zbyt duże i wciąż rosną. Niestety, podobno będzie coraz gorzej. W życie wchodzą kolejne elementy reformy ubezpieczeń zdrowotnych, mamy niezbyt pomyślne rozwiązanie, a właściwie jego brak, niedawnego urwiska fiskalnego, o którym nie możemy zapominać. W kwietniu przyszłego roku i w wielu latach kolejnych będziemy widzieć różnice podczas rozliczeń.
Mieszkańcy Illinois wiedzą lepiej od innych czym grozi zaniedbanie w programach emerytalnych i wydatkach medycznych. Nasze obecne problemy budżetowe i wiążące się z nimi podwyżki podatków, opłat i ograniczanie wydatków na podstawowe świadczenia są bezpośrednim tego wynikiem. Mamy właśnie kilka projektów reformy, nad którymi zawzięcie dyskutują nasi politycy. Najbardziej optymistyczne rozwiązanie określa moment wyjścia Illinois na prostą po roku 2040. Nie muszę dodawać, że nie podoba się ono większości ustawodawców, bo poważnie ogranicza ich wydatki ze stanowego budżetu? Wiemy więc, czym to grozi. Widzimy również, że na poziomie federalnym zaczynamy mieć do czynienia z podobną sytuacją. Prawie połowa pieniędzy z podatków przeznaczana jest na różnego rodzaju świadczenia emerytalne i medyczne. Ponad połowa jeśli dorzucimy do tego programy obejmujące pracowników publicznych. Oczywiście nie można na raz podnieść zbytnio podatków, bo doszłoby do rewolucji. Stopniowo nie wystarcza. Rząd pożycza więc pieniądze zwiększając nasze zadłużenie. Im jest ono większe, tym niższą mamy jako kraj punktację kredytową. Wtedy płacimy więcej w odsetkach. Nad sposobami przerwania tego zaklętego kręgu głowią się najlepsi ekonomiści. Najlepsi może nie, ci pracują w prywatnym sektorze bankowym, który w obecnej sytuacji zarabia. Fajne mamy perspektywy…
Rząd wie co się święci. W ubiegłorocznym raporcie Kongresowej Komisji Budżetowej znalazł się taki fragment: “Ameryka znajduje się na niebezpiecznej ścieżce. Obecne wydatki i zadłużenie są zbyt wysokie, a w perspektywie urosną jeszcze bardziej. Badania naukowe mówią, że zaawansowane ekonomicznie kraje, takie jak USA, zagrożone są poważnym i długotrwałym ograniczeniem rozwoju ekonomicznego gdy zadłużenie publiczne sięgnie 90 procent krajowego dochodu. Wysoki dług powoduje wzrost oprocentowania, ograniczenie inwestycji i inflację. Wysokie zadłużenie jest niebezpieczne dla wszystkich mieszkańców, ale w szczególności dla najbiedniejszych, starszych oraz klasy średniej. Ustawodawcy powinni wyciągnąć wnioski z doświadczeń Grecji i Japonii i unikać kryzysu fiskalnego oraz stagnacji ekonomicznej spowodowanej zbyt wysokim zadłużeniem publicznym. Może ono być również przyczyną nagłego kryzysu finansowego, w wyniku którego inwestorzy stracą zaufanie do rządu, a ten możliwość pożyczania na niski procent. Taki kryzys miałby prawdopodobnie bardzo poważne skutki dla całego kraju.”
Tyle specjaliści pracujący na zlecenie komisji budżetowej. Teraz na sam koniec, by juz całkiem zepsuć wszystkim humor kilka liczb. Wydatki federalne zaplanowane na 2013 rok w połączeniu z obniżonymi w wyniku słabej ekonomii wpływami dają nam już deficyt w wysokości $850 mld. Jednocześnie zadłużenie publiczne USA przekroczy 76% produktu krajowego. Przepowiednie ekonomiczne mówią, że w ciągu najbliższych 10 lat stanowić ono będzie już 87%. Oczywiście pod warunkiem, że wcześniej nie nastąpi jakiś nagły, nawet niewielki, kryzys finansowy.
Miłego weekendu.
Rafał Jurak
rafal@infolinia.com
'