Nie mamy powodów do radości. Ekonomia słaba, siła nabywcza dolara kiepska, ceny rosną, świat od jakiegoś czasu w ogóle nie liczy się z naszym zdaniem. Winy można szukać wszędzie, ale wydaje mi się, że najlepiej to robić w Waszyngtonie. 112-ty Kongres USA, który zakończył działalność w styczniu tego roku, uznano za najbardziej leniwy w historii. W okresie 3 lat zasiadający w nim politycy przyjęli zaledwie 220 ustaw. To najmniej od kiedy zaczęto liczyć takie rzeczy i o 100 ustaw mniej, niż poprzedni rekord sprzed wielu lat.
Jednak obecne jego wcielenie ma spore szanse na przejęcie tego wątpliwego wyróżnienia. Mija już siódmy miesiąc od pierwszego posiedzenia, a jak dotąd udało im się porozumieć w zaledwie kilkunastu sprawach. Zgadza się, najwięcej podpisywanych jest zwykle podczas jesiennych sesji oraz tuż przed zmianą warty, jednak poprzedni Kongres w tym samym czasie miał już na swym koncie ponad 20 ustaw!
Nie jestem zwolennikiem tworzenia miliona praw i kiedyś napisałem, że czasami bezczynność ciała ustawodawczego może przynieść lepsze rezultaty. Osoby o poglądach konserwatywnych uważają wręcz, że mniejsza liczba ustaw wychodzi nam tylko na zdrowie. Jednak wiele z podejmowanych decyzji ma spore znaczenie, a część dotyczy zniesienia jakiegoś durnego prawa lub dopasowania go do obecnych czasów. W kolejce do poprawki czekają miliony aktów prawnych, o których istnieniu sami Kongresmani nie mają jeszcze pojęcia.
Gdy ustępował poprzedni skład (w większości żegnając się tylko na chwilę) poinformowano nas, że wiele z przyjętych praw ma zmusić do pracy następców. Chodziło o wstrzymanie pewnych zgubnych dla kraju procesów i przekazanie trudnych decyzji kolejnej zmianie. Przykładem niech będzie słynne urwisko fiskalne, które groziło zagładą kraju.
Plan się nie udał.
113-ty Kongres nawet nie próbuje rozwiązywać zadawnionych problemów tłumacząc się nadmiarem zajęć. I tak politycy najwyższego szczebla dyskutują o imigracji, broni, podatkach, limitach wydatków federalnych, bezpieczeństwie, etc. Do tej pory nie podjęli decyzji w żadnej z tych spraw. Udało im się natomiast podpisać kilka aktów, bez których niemożliwe byłoby przyznanie jakiemuś sojusznikowi politycznemu określonych funduszy. Bliscy są również porozumienia w sprawie wprowadzenia na terenie kraju zakazu rozmów przez telefon komórkowy podczas prowadzenia samochodu. O, przepraszam. Udało się ograniczyć przyszłe wydatki z budżetu, ale było to również wynikiem bezczynności. W związku z tym kilka lotnisk ma nieco dłuższe kolejki do odprawy. Poza tym nic się nie zmieniło.
Jasne jest, że obecny Kongres ma głęboko w nosie opinie społeczeństwa, jego potrzeby i zdaje się nie przejmować krytyką. Dzięki temu obecnie rządzący politycy trafili do historii, bo cieszą się najniższym jak dotąd poparciem.
Niedawny sondaż NBC i WALL STREET wykazał, że obecny Kongres Stanów Zjednoczonych jest najbardziej nielubiany przez obywateli tego kraju. Aż 83% badanych wyraża się na temat jego pracy krytycznie. Od czasu, gdy Gallup wymyślił i wdrożył system badania opinii podobnego wyniku nie odnotowano. W 2002 r. ówczesny Kongres cieszył się zaledwie 50% poparciem i w całym kraju słychać było dzwony bijące na trwogę.
Prezydent Obama też pewnie kiepsko sypia po nocach, chociaż w porównaniu do polityków urzędujących na Capitolu jest wciąż idolem. Aprobatę dla jego działań wyraża w tej chwili 45% społeczeństwa, czyli o jeden procent więcej, niż w rekordowo niskim 2011 roku. Jeśli jego notowania spadną poniżej 40% to trafi do naprawdę niewielkiej grupy amerykańskich prezydentów, którym to się udało. Brakuje niewiele, choć do niektórych wyników ma jeszcze trochę. Na przykład Harry Truman przez ostatnie 26 miesięcy swego urzędowania otrzymywał średnio 29% poparcie. Ale to było w czasach wyjątkowo niepopularnej Wojny Koreańskiej. Zginęło tam ponad 35 tys. amerykańskich żołnierzy, a Truman żegnał się z urzędem ze spuszczoną głową.
Notowania Richarda Nixona przez 13 miesięcy utrzymywały się średnio na poziomie 28%. Jego kadencję zakończyła afera Watergate.
Jimmy Carter też nie lubił czytać sondaży, które dawały mu poparcie grubo poniżej 40%. Najpierw był kryzys energetyczny, w czasie którego niezbyt dobrze sobie radził, a następnie sprawa zakładników w Iranie.
Poniżej 40% poparcia miał jeszcze pod koniec swej drugiej kadencji George W. Bush. Spadek poparcia był wynikiem przedłużającej sie wojny w Iraku i działań w Afganistanie, a także pogrążającej się w kryzysie ekonomii.
Wracamy do ostatnich badań. 60% mieszkańców kraju uważa, że zmierza on w złym kierunku, ale to akurat stała liczba od początku kryzysu ekonomicznego. Była niższa na samym początku, w 2008 r. gdy wydawało się, że wszystko zaczyna się walić.
Widzimy więc, że poziom niezadowolenia jest bardzo wysoki. Nie podoba nam się Kongres, prezydent, sprawy w kraju. Problem w tym, że według tego samego badania nie wiemy, co chcielibyśmy zmienić. 44% chce, by następni u władzy byli republikanie, tyle samo widzi na najwyższych stanowiskach w przyszłości demokratów. Reszcie jest wszystko jedno. Większość Amerykanów uważa, że wszyscy członkowie obecnego Kongresu powinni natychmiast ustąpić. Podobnie wyrażano się w ubiegłym roku, pod koniec urzędowania poprzedniej zmiany. Problem w tym, że podczas wyborów w 2012 r. oddaliśmy głosy na tych samych ludzi. Odwołaliśmy zaledwie 23 urzędujących reprezentantów i jednego senatora. Sondaże mówią jednak, że jesteśmy z siebie zadowoleni.
Miłego weekendu.
Rafał Jurak
rafal@infolinia.com