Jeśli wysyłasz swe dziecko na studia w poszukiwaniu tradycyjnie oferowanej przez uniwersytety edukacji, to napotkasz na opór, twierdzi Mark Edmundson, autor wydanej niedawno książki pod tytułem „Why Teach”. Autor utrzymuje, że szkoły wyższe w większości zatraciły swe przesłanie. Ich administratorzy i wielu członków kadry profesorskiej są mniej zainteresowani rozwojem intelektualnych zdolności studentów niż uszczęśliwieniem ich przy pomocy efekciarskiej technologii i zawyżonych ocen.
Edmundson jest profesorem angielskiego w Uniwersytecie Virginii i kiedy mówi o dobrej lub złej edukacji, to ma na myśli nauki humanistyczne, stawiając za główny cel samodoskonalenie, a nie przygotowanie do zawodu. Fakt, że większość uniwersytetów i współczesnych studentów skupia się obecnie na kształceniu zawodowym i wykazuje małe zainteresowanie zgłębianiem pytań filozoficznych, tudzież przekazaniem głębokich wartości, jest, zdaniem Edmundsona, niepokojące i błędne. Uniwersytety zaprzestały postrzegać siebie w charakterze duchowego przesłania i zaczęły działać na zasadzie przedsięwzięć komercyjnych, konkluduje eseista.
Podobne wrażenia odniosłam po zakończonej niedawno wizycie w kilku wybranych przez moją córkę koledżach. Spotkania rekrutacyjne przypominały w większym stopniu skrojone na użytek nastolatków produkty marketingowe, a w przypadku Uniwersytetu Yale przybrały nawet formę musicalu. Przypuszczam, że większość uczestników prezentacji doszła do wniosku, że szkoły wyższe, zwłaszcza te z najwyższej półki, należące do renomowanej ligi bluszczowej, borykają się z określeniem swej odrębności, w porównaniu z innymi instytucjami. Większość zachwalała humanistyczną wszechstronność kształcenia, profesjonalne doradztwo zawodowe i selektywne programy dla najlepszych, zwalniające z konieczności zdawania egzaminów do szkół magisterskich. Każdy uniwersytet zalecał praktycznie to samo: dostępność badań naukowych, stażów zawodowych i atrakcyjność życia towarzyskiego, nawet kiedy szkoła znajdowała się na urwisku otoczonym polem kukurydzianym. Prowadzone przez studentów różnych szkół prezentacje zlewały się w jedną, a wyodrębnienie specyfiki poszczególnych szkół byłoby nie lada wyzwaniem, nie tylko dla nieświadomej marketingowej manipulacji rzeszy potencjalnych studentów.
Nie ulega wątpliwości, że szkoły wyższe przeszły radykalne zmiany w sposobie postrzegania edukacji. Wielu administratorów i profesorów nie wierzy już w wartość nauki samej w sobie, nie mówiąc już o tak prastarych wartościach jak prawda, moralność, czy mądrość. Wydaje się, że ich celem nadrzędnym jest zadowolenie studentów, tak by kontynuowali naukę i płacili czesne utrzymując działalność uniwersytetu, a przede wszystkim by podpisywali korzystne ewaluacje obecnie wymagane od profesorów do utrzymania ich zatrudnienia i promocji.
Edmundson wskazuje, że studenci, którzy zostali wychowani w konsumpcyjnym społeczeństwie, w którym fundamentalne wartości mają charakter monetarny, w którym najbardziej szanowaną wartością jest spolegliwość i szybkość, a najbardziej wyobrażalnym celem jest dobra zabawa, nie będą żądać wyzwań, niewygody, konfrontacji czy krytyki swych przekonań.
Zarazem to ci właśnie studenci najbardziej na tym cierpią, dywaguje Edmundson. „Poszukiwanie, jakie znajduje się w centrum edukacji humanistycznej nie jest luksusem, a koniecznością”, przekonuje Emundson. „Jeśli go nie podejmiesz, ryzykujesz prowadzenie egzystencji pełnej desperacji. Ponieważ ryzyko bycia kimś innym niż jesteś jest w konsekwencji zabójcze”, tłumaczy autor.
Niestety, dowodzi Edmundson, w zdecydowanej części edukacja uniwersytecka usiłuje uczynić z nas kogoś innego niż jesteśmy. „Obecne kształcenie, od pierwszych klas po koledż, polega na uformowaniu ludzi w celu przystosowania ich do potrzeb społeczeństwa. Kształcimy się by wypełnić pewne role, a nie po to by rozszerzyć nasze umysły i rozbudzić nasze serca”, pisze Edmundson.
Rodzice przyszłych studentów mogą uznać jego spostrzeżenia, diagnozy i sugestie za rzetelne, wnikliwe, a nawet inspirujące. Niewątpliwie powinniśmy doceniać w nim rzadkiego dziś idealistę i optymistę, który wierzy, że autentyczna edukacja czyni ze studenta coś bardziej wartościowego niż konsumerycznego robota. Wiara w wartości wyższe niż płytkie i głęboko destrukcyjne walory rynku wymaga jednakże pewnej naiwności, że uniwersytety mogą ciągle oferować ten rodzaj edukacji, a ponadto prawości, by w te wartości wierzyć.
Wielu rodzicom i ich pociechom wartości te wydają się jednak luksusem, na który nie każdego stać. Koledże i uniwersytety w całym kraju doświadczają obecnie presji by skupić się na przygotowaniu do zawodu wcześniej niż kiedykolwiek. Jest to odzwierciedleniem obecnych warunków, w którym rośnie wysokość czesnego, zwiększa się studenckie zadłużenie, a widoki na zatrudnienie dla absolwentów są niepewne. Nie do rzadkości należą sytuacje, w których student pierwszego roku zanim jeszcze rozpocznie swą pierwszą klasę uczestniczy w zajęciach z nawiązywania kontaktów, odbywania stażu i innych strategii, które, w najlepszym razie, odniosą skutek za cztery lata.
Nie tak dawno temu studenci szkół wyższych skupiali się na decyzjach zawodowych dopiero pod koniec nauki, najczęściej odwiedzając biuro zatrudnienia na czwartym roku. To już przeszłość. Zarówno studenci jak i ich rodzice chcą wiedzieć, w jaki sposób koledż zapewni, że ich edukacyjna inwestycja doprowadzi do znalezienia pracy, a ustawodawcy nawołują by szkoły udostępniły dane dotyczące zatrudnienia jako narzędzie sprawdzenia ich wartości. W reakcji na to instytucje edukacyjne oferują studentom doradcę do spraw zatrudnienia oprócz doradcy akademickiego, rozszerzają możliwości stażu i obiecują skontaktowanie studentów z mentorami spośród absolwentów pracujących w określonej dziedzinie. Nie wystarczy już zorganizowanie giełdy pracy i koordynacja rozmów kwalifikujących na terenie kampusu.
Obecnie doradcy do spraw zatrudnienia zabiegają o kontakt ze studentami pierwszego roku, kiedy ci po raz pierwszy dotrą do kampusu, albo jeszcze wcześniej, po to zaprezentować im strategię na wszystkie lata nauki. Uniwersytet Northwestern ostatnio ujawnił kampanię pod nazwą „Począwszy od pierwszego dnia”, (From Day One), której celem jest skłonienie studentów do zastanowienia się nad swym zatrudnieniem od samego początku nauki. W Uniwersytecie Washingtona i Uniwersytecie Lee w Virginii studenci otrzymują broszurę, kiedy zjawiają się na terenie kampusu, z poradą na temat: „Jak nie mieszkać w piwnicy swych rodziców”. Nawet takie szkoły jak Uniwersytet Chicago, znane z podkreślania wagi edukacji humanistycznej dla niej samej, dodał osiem specjalizacji mających wzbogacić szkolenie w klasie i oferować kontakt z 900 możliwościami stażu w roku, z czego 45 procent jest finansowanych przez uniwersytet.
Koledże usiłują również, a może przede wszystkim, upewnić rodziców, że ich dzieci będą miały nie tylko plany na zatrudnienie, ale rzeczywistą pracę. Rodzice nie tylko są więc częścią programu orientacyjnego na temat zatrudnienia, ale aktywnie w nim uczestniczą. Na przykład w Uniwersytecie Illinois w Urbana-Champaign ponad trzystu rodziców dołączyło do grupy rodziców w ramach LinkedIn Parents Group by otrzymywać informacje dotyczące imprez dostępnych dla studentów organizowanych przez dział zatrudnienia. Zatrudnienie staje się coraz bardziej uświadamianą w większości instytucji edukacyjnych potrzebą, której wymierzalne parametry są przedmiotem wnikliwej analizy zanim zostanie wpłacone czesne. W reakcji na oczywiste wyzwania chybotliwego rynku pracy zmieniają się oczekiwania studentów. W coraz większym stopniu dostrzegają oni powiązania pomiędzy edukacją a swą profesjonalną przyszłością. Jest jasne, że studenci nie podejmują studiów po to by zyskać zatrudnienie, ale od szkoły wyższej oczekują zawodowego przygotowania, kiedy będą musieli podjąć pracę. I trudno nazwać ich oczekiwania nieuzasadnionymi. Jakkolwiek trudno oprzeć się wrażeniu, że orientacja zawodowa zajmuje miejsce niegdysiejszego humanistycznego rozszerzania horyzontów poznawczych. Jest przy tym łatwiej sprawdzalna niż enigmatyczna obietnica kształcenia wszechstronnego na jakie nie ma zapotrzebowania.
Bez względu jednak na to jak kształtuje się sytuacja na rynku pracy, niepodważalna pozostaje potrzeba intelektualnej prawości, godności i honoru, na których to ponoć opierają swą reputację szkoły wyższe, zwłaszcza z ligi bluszczowej. Nic bardziej błędnego, dowodzi Jeff Madrick w interesującym eseju pod tytułem „The Anti-Economist. Saving Your Children from a Harvard Education”, w Harper’s Magazine. Artykuł wylicza kilkanaście przykładów zniekształceń i kłamstw w pracach uznanych profesorów Harvardu. Wśród dowodów na mylne pomysły ekonomiczne Madrick cytuje ekonomistę z Harvardu, Alberto Alesina, który wraz ze współpracownikami, nawoływał do redukcji deficytu poprzez ograniczenia wydatków, a nie podatków w czasie recesji. Ograniczenie wydatków, sugerował Alesina, prowadziłoby do rozwoju ekonomicznego, ponieważ uśmierzyłyby strach społeczeństwa przed drastycznymi cięciami w przyszłości. Teoria naukowca Harvardu została już dawno temu zdyskredytowana, między innymi przez Międzynarodowy Fundusz Monetarny, który dowiódł, że redukcja zadłużenia w warunkach osłabienia gospodarki zwykle prowadzi do spowolnienia rozwoju lub recesji i w konsekwencji do wyższego tempa zadłużenia.
Dyskusyjne prace pochodzące z Harvardu mają poważne konsekwencje sięgające dziesięcioleci poprzedzających obecne problemy ekonomiczne. Oto szerokie wykorzystanie opcji giełdowych w wynagrodzeniach menedżerskich, autorstwa Michaela Jensena z Harvardu, było oparte na mylnym przekonaniu, że cena produktów giełdowych dokładnie odzwierciedla ich długo-falową wartość, która miała przynosić korzyści zarządcom tylko wtedy, jeśli właściwie prowadziliby swe przedsiębiorstwa. Zamiast tego wielu dyrektorów skupiło się na cięciu kosztów, zwłaszcza wynagrodzeń w celu szybkiego podniesienia zysków. Wszyscy wiemy co się stało – zarobki Amerykanów uległy stagnacji, podczas gdy zarządców wzrosły w niespotykanym wcześniej tempie.
Teorie rozwinięte w Harvardzie przyczyniły się do pogłębienia problemu nierówności w Ameryce, twierdzi Madrick, a tak zwany jeden procent najbogatszych znalazł tam swego rzecznika w osobie Grega Mankiwa, byłego dziekana wydziału ekonomii w Harvardzie, który dowodził, że rosnąca nierówność jest naturalnym rezultatem społecznie produktywnej pracy, która jest właściwie wynagradzana. Jego przykłady obejmowały Steve Jobs, J.K. Rowling i Stevena Spielberga, przedsiębiorców tworzących rzeczy upragnione przez wszystkich. Zdaniem Mankiwa, „większość bardzo zamożnych dochodzi do swego bogactwa dokonując znacznych ekonomicznych kontrybucji, a nie przez wykorzystanie systemu, czy jego błędów systemowych. Wyższe opodatkowanie zamożnych, zdaniem Mankiwa, nie tylko będzie niesprawiedliwe, ale ograniczy korzyści, jakie ci dobrze opłacani pracownicy nam wszystkim przynoszą. Takie płytkie wywody nie są, niestety, tylko teoretyczną gadaniną profesorów. Mankiw wykłada kurs wprowadzający do ekonomii dla ponad 700 studentów Harvardu.
Badania rodem z Harvardu stały się także częścią amerykańskiej debaty imigracyjnej. W roku 2009 Kennedy School of Government przyznała tytuł doktora Jasonowi Richwine, którego dysertacja sugerowała jakoby latynoscy imigranci posiadali niższy iloraz inteligencji niż biali, że ten rozziew intelektualny prawdopodobnie nie ulegnie zmianie i że fakt ten posiada ważne następstwa dla polityki imigracyjnej. Z dyplomem Harvardu w kieszeni, Richwine uzyskał pracę w Heritage Foundation, gdzie był współautorem raportu opublikowanego w maju, który szacował koszt reformy imigracyjnej na $6.3 trylionów, po części ponieważ niewielu imigrantów pracowałoby produktywnie, wybierając zamiast tego zasiłek.
Madrick wymienia także żenującą teorię autorstwa dwóch naukowców z Harvardu, Kennetha Rogoffa i Carmen Reinharta, którzy dowodzili, że poziom rozwoju ekonomicznego spada gwałtownie, a nawet zatrzymuje się, kiedy osiąga 90 procent GDP. Ta teoria dostarczyła intelektualnej amunicji politykom na całym świecie, stawiając w sytuacji priorytetowej redukcję zadłużenia rządowego. Okazała się niczym więcej jak tylko wynikiem błędu matematycznego, selektywnego potraktowania informacji danych i pomyłek we wprowadzaniu danych.
Jakkolwiek przykłady Madricka wymagają pewnego stopnia ekonomicznego wyrafinowania, to powszechnie zrozumiałe są stawiane przez niego pytania i wątpliwości. Cytując byłego dziekana Harvardu, Harry’ego Lewisa, Madrick konkluduje: „Jako instytucje, działają one teraz bardziej jak zwykłe korporacje, w obawie przed niekorzystną reputacją, zabiegając o dobre układy z rządem, i mając na względzie swój rachunek zysków, a nie wrzący kocioł niekonwencjonalnych pomysłów uporządkowanych w procesie dysputy, debaty i okazjonalnie dramatycznych gestów”.
Nie jest jasne czy zmiany opisane przez Madricka są w ogóle możliwe do odwrócenia i jak długo zajęłoby przywrócenie intelektualnej i etycznej prawości instytucjom chlubiącym się najwyższą reputacją akademicką. Dopóki nie będziemy znali odpowiedzi na te pytania Madrick zaleca powściągliwość w akceptacji pomysłów, tylko dlatego, że pochodzą one z cieszącego się powszechnym uznaniem uniwersytetu. Warto mieć to na względzie w czasie podejmowanych właśnie teraz decyzji o wyborze szkoły wyższej.
Na podst. Harper’s Magazine, Chicago Tribune, oprac. Ela Zaworski
'