W sprawie Syrii nie ma zbyt wiele dobrych opcji. Ale prezydent wybrał najgorsze, dowodzi Kenneth Pollack na łamach Newsweeka. Komentator nie jest w swej krytyce odosobniony. Wtóruje mu Gough Mills z The New York Times, twierdząc, że obrane przez Obamę rozwiązanie jest nie tylko niekonsekwentne, ale bezsensowne.
Również Chicago Tribune odnotowuje „rozpaczliwą” przegraną prezydenta, który „stracił poparcie kraju” nie zdoławszy przekonać amerykańskiego społeczeństwa i większości zarówno Izby jak i Senatu do poparcia propozycji militarnego ataku. W poniedziałek, kiedy sekretarz stanu John Kerry wypowiedział pozornie bezceremonialną sugestię, że Syria powinna uniknąć pokazu siły i pozbyć się swej broni chemicznej, prezydent Bashar Assad natychmiast ją podchwycił. Gdy Kreml zaoferował objęcie arsenału chemicznego Syrii międzynarodową kontrolą, prezydent Syrii pospieszył z potwierdzeniem. Dodał także, że nie miały na to wpływu groźby ataku zbrojnego ze strony Stanów Zjednoczonych, po raz kolejny ignorując hucznie ogłaszany przez Obamę „znaczny przełom”.
Wtorkowe przemówienie Obamy stanowiło punkt kulminacyjny dramatu ujawniając brak konsekwencji i politycznej wizji. Prezydent dowodził wprawdzie potrzeby celowego ataku na Syrię, w celu powstrzymania okropności jakich dopuścił się syryjski prezydent i zdegradowania jego sił militarnych, ale jednocześnie potwierdzał, że zwrócił się do Kongresu z propozycją odroczenia głosowania autoryzującego użycie siły i wykorzystanie szansy na rozwiązanie dyplomatyczne.
Wszyscy wiemy, że Kongres nie będzie w najbliższym czasie głosował, oszczędzając Obamie zażenowania. Zarazem prezydent nie podejmie interwencji zanim nie zostanie wyczerpana możliwość rozbrojenia reżimu Asada pod nadzorem ONZ. Na szczęście, odosobniony atak Stanów Zjednoczonych wygląda obecnie jak opcja odległa i nierealna. To korzystne, biorąc pod uwagę ogromny opór amerykańskiego społeczeństwa, niezdolność administracji do wypracowania międzynarodowego wsparcia, jak i zapewnienia że atak będzie, według Kerry’ego, „bardzo nieznaczny”.
Wszystko to wydaje się potwierdzać krytykę Gougha Mills z The New York Times. Jego zdaniem, jedyną rzeczą jaka nie ma sensu jest, niestety, droga jaką wydaje się obierać prezydent Obama. Złożoność konfliktu w Syrii oddziałuje na amerykańskie interesy na wiele sposobów, które niekoniecznie układają się klarownie w jakiś tryb postępowania, zauważa dziennikarz. Istnieją wielorakie cele i równie wiele strategii, które muszą być podjęte do ich osiągnięcia, a w rezultacie, można dowodzić argumentów zarówno za jak i przeciwko interwencji.
Wszyscy słyszeliśmy, że Obama zagroził, że „Assad musi odejść”, ale prezydent zrobił bardzo niewiele w tym kierunku, komentuje Pollack w Newsweeku. Administracja stale podkreśla argumenty przeciwko interwencji. Ale jednocześnie Obama również żąda, że Assad musi odejść, wyznacza nieprzekraczalną granicę w kwestii użycia broni chemicznej i sygnalizuje użycie broni i wsparcie militarne opozycji. Takie działania nie są ani konsekwentne ani nie odpowiadają żademu strategicznie rozsądnemu podejściu. Zamiast tego wydają się być produktem Białego Domu, który próbuje mieć ciastko i zjeść ciastko, zauważa Pollack.
Ponieważ Waszyngton nie jest skłonny poprzeć swej retoryki dotyczącej pragnienia ustąpienia Asada konkretnymi działaniami, to poszukuje marginalnych, a nawet retorycznych sposobów by sprawiać wrażenie, jakoby coś przedsiębrał. Ale to najgorsza rzecz jaką Stany Zjednoczone mogą uczynić. Prowadzi to do półśrodków angażując nas coraz głębiej bez zbliżania się do osiągnięcia jakiegokolwiek znaczącego celu. Tak właśnie Stany Zjednoczone weszły do Wietnamu. Konkludując, oświadcza Pollack, administracja musi wybrać jedną z dwóch strategii: albo nic nie robić albo podjąć interwencję o wiele bardziej stanowczą niż ograniczone uderzenia.
Argument za nieangażowaniem się w Syrii został w większości wyartykułowany przez samą administrację. Pierwszym jego elementem jest to, że Stany Zjednoczone nie mają żywotnych interesów w Syrii. Ale zasadza się on również na uzasadnionej obawie, że jakakolwiek akcja może spowodować niekorzystny wynik. Asad jest rzecz jasna brutalnym tyranem i nie można dopuścić by jego reżim przejął kontrolę nad krajem, ale opozycja jest w coraz większym stopniu zdominowana przez islamskich ekstremistów, którzy równie dobrze mogą zmasakrować Alawitów, Druzów, chrześcijan i inne mniejszości, jeśli dojdą do władzy. Nie jest to działalność, którą Stany Zjednoczone chcą wspierać. Ponadto wszystko wskazuje na to, twierdzi Pollack, że jeśli obecna opozycja zwyciężyłaby reżim, to pozostające pod jej kontrolą oddziały zbrojne prawdopodobnie niemal natychmiast rozpoczęłyby zabijanie się nawzajem w wyniszczającej obie strony walce o władzę. Konflikt w rzeczywistości nie zakończyłby się, a jedynie uległby zmianie. To typowy model wojen cywilnych, które widzieliśmy w Libanie, Kongu, Somalii i Afganistanie.
Oprócz tego, jakakolwiek interwencja Stanów Zjednoczonych oznaczałaby powtórkę doświadczenia z Iraku, cytuje Pollack Toma Friedmana. Wojna syryjska byłaby analogiczna do sytuacji w Iraku w roku 2006. Można by wnioskować, że lekcja odebrana w Iraku i Afganistanie ułatwiłaby działania w Syrii. Prawdopodobnie moglibyśmy zdusić walki i rozpocząć konstruktywny proces polityczny o wiele szybciej. Jakkolwiek ta próba wymagałaby kilkuset tysięcy żołnierzy w Syrii przez rok albo dłużej, zredukowanej ich liczby przez lata późniejsze i dziesiątek, jeśli nie setek miliardów dolarów na zarówno militarną jak i cywilną część rekonstrukcji. Jakkolwiek nie wszystkie wojska lub środki musiałyby być amerykańskie, to znacząca ich liczba byłaby, a przynajmniej setki tysięcy żołnierzy i dziesiątki miliardów dolarów. Nie pisałoby się na to obecnie wielu Amerykanów.
Argument na korzyść interwencji zasadza się na trzech różnych powodach. Pierwszy z nich ma charakter humanitarny. Ponad 10,000 Syryjczyków zmarło w ostatnich dwóch latach, co stanowi tę samą liczbę zabitych podczas czterech lat walki w Bośni, gdzie liczba zabitych była cytowana przez kraje europejskie jako główny motyw interwencji Stanów Zjednoczonych. Jedynie nieznaczny procent z tej liczby zmarło w Libii, kiedy Stany Zjednoczone wraz z NATO podjęły interwencję w roku 20 w celu zapobieżenia katastrofie humanitarnej. W przypadku niepodjęcia zdecydowanej interwencji zagranicznej wojna domowa w Syrii trwałaby przez długie lata, prawdopodobnie nawet przez dziesiątki lat i spowodowałaby setki tysięcy zabitych. Ponad 1,5 milionów Syryjczyków uciekło do sąsiednich krajów, a więcej dołącza do nich każdego dnia, a miliony więcej jest rozproszonych na terenie całego kraju. Podczas gdy większość Amerykanów wierzy, że Stany Zjednoczone nie są odpowiedzialne za interwencje by zapobiec wszystkim tragediom humanitarnym, to większość wierzy, że Stany Zjednoczone powinny interweniować by zapobiec najgorszym nieszczęściom, a wielu dowodzi, że Syria stanowi taki właśnie przypadek.
Drugi z powodów dotyczy problemu terroryzmu. Międzyplemienne wojny cywilne zwykle mnożą przerażające grupy terrorystyczne, a z drugiej strony te ostatnie znajdują wygodne bazy i warunki rozwoju w warunkach wojen cywilnych. Organizacja Wyzwolenia Palestyny, Hezbollah, Tygrysy Wyzwolenia Tamilskiego, Al Qaeda, Lashkar-e-Taiaba i niezliczone inne grupy zostały zrodzone w walkach cywilnych. Zwłaszcza Al Qaeda przyłączyła się do wojen w Afganistanie, Iraku, Jemenie, Sudanie i obecnie Syrii używając je jako terenów wypadowych dla swych działań wszędzie indziej, w tym w Stanach Zjednoczonych. Im dłużej będzie tliła się wojna syryjska, tym większy będzie problem.
W końcu, na korzyść interwencji przemawia również argument geostrategiczny. Stany Zjednoczone nie mają wprawdzie żadnych interesów strategicznych w Syrii, ale posiadają je w prawie wszystkich krajach ościennych. Turcja jest sprzymierzeńcem NATO. Irak jest teraz drugim pod względem wielkości dostaw producentem ropy w OPEC, a wojna domowa w Iraku może zagrozić innym producentem ropy, jak Kuwejtowi, Iranowi, a nawet Arabii Saudyjskiej. Jordania jest słabym sprzymierzeńcem, którego stabilność jest ściśle wiązane z Izraelem, a sam Izrael jest najbliższym przyjacielem Stanów w regionie. Wojny domowa, jak ta zagrażająca Syrii mogą doprowadzić do destabilizacji krajów sąsiednich, by wspomnieć choćby problem uchodźców, terroryzm, radykalizację sąsiednich społeczeństw, rozszerzenie separatyzmu, niepokój ekonomiczny, a interwencje podejmowane przez sąsiadów mogą same w sobie być katastrofalne. W najgorszym wypadku, wojny domowe mogą wywołać zamieszki w sąsiednich krajach, jak wojna w Libii sprowokowała rozruchy w Syrii, a wojna w Rwandzie wywołała niepokoje w Kongu. Wojny domowe mogą także prowadzić do zamieszek regionalnych, jak Libia w Syrii i Izraelu, a Kongo w kilku sąsiednich krajach. Już w chwili obecnej skutkiem ubocznym wojny w Syrii są poważne problemy we wszystkich jej krajach ościennych i zagrożenie stabilności Libii, Iraku i Jordanii. Im dłużej wojna potrwa, tym gorsze skutki uboczne spowoduje, i uśmierzenie wojny w Syrii byłoby prawdopodobnie najlepsze zanim rozprzestrzeni się na kraje sąsiednie, przewiduje Pollack.
Biorąc to wszystko pod uwagę, argumenty przeciwko interwencji tworzą przekonujący dowód na to, że jeśli Stany Zjednoczone mają interweniować, to sens ma jedynie pokaźna interwencja. Powinniśmy albo podjąć potężną akcję albo pozostać w domu, przekonuje Pollack na łamach Newsweeka. Z uwagi na skomplikowaną dynamikę wojen społecznych w ogólności, a syryjskiej w szczególności, dużo wysiłku będzie wymagało doprowadzenie działań do końca, nie mówiąc o zakończeniu korzystnym dla interesów amerykańskich. Istnieją wprawdzie opcje, które mogą być skuteczne w Syrii, które nie obejmują interwencji amerykańskiego wojska, ale są one znacznie poważniejsze i długotrwałe niż administracja jest skłonna obecnie rozważyć. Najbardziej obiecującą z nich jest uzbrojenie i przeszkolenie profesjonalnej, konwencjonalnej syryjskiej armii opozycyjnej, która dysponowałaby ciężkimi narzędziami walki i tradycyjną hierarchią służbową, na wzór tej, którą Stany Zjednoczone dysponowały w Chorwacji podczas wojny bośniackiej, która była stosunkowo tania, jakkolwiek była pokaźnym wysiłkiem, którego owoce zajęły kilkanaście lat. Realizacja tej opcji w Syrii miałaby dodatkową korzyść stworzenia silnej, apolitycznej instytucji z udziałem społeczności międzynarodowej.
Przebieg dotychczasowych wydarzeń wywołuje wrażenie, że administracja powinna wybrać jeden konkretny cel i rozwinąć integralną strategię by próbować go osiągnąć. Po czym wszystkie kolejne decyzje dotyczące Syrii powinny zostać określone przez wybór tego co jest najlepsze do realizacji tej strategii. Jeśli prezydent decyduje się na niewszczynanie wojny, to powinien zaprzestać ogłaszania co jest akceptowalne a co nie w Syrii i próbować opanować skutki uboczne tego co prawdopodobnie byłoby długą wojną domową. W szczególności oznacza to poświęcenie rzeczywistych środków, czasu, energii, wpływów dyplomatycznych, a nawet pieniędzy i wydatków militarnych na wsparcie wszystkich sąsiadów Syrii. Jeśli natomiast prezydent zdecyduje się na interwencję, to musi uznać, że warta wypróbowania jest tylko ograniczona liczba opcji, ale im mniej ich jest, tym mniej prawdopodobne jest osiągnięcie sukcesu.
Skoro istnieją przekonujące argumenty za niewszczynaniem wojny i dobre argumenty za podjęciem pokaźnej interwencji, to obecne działania Stanów Zjednoczonych nie mają zupełnie sensu, komentuje Pollack.
Co do użycia przez Syrię środków chemicznych, to reakcja na to powinna także wypływać z wyboru odpowiedniej strategii. Jeśli zdecydujemy się na niepodejmowanie interwencji, to powinniśmy trzymać się od Syrii z daleka, i angażowanie się w bardzo ograniczony sposób, który łatwo może wpędzić nas w szerszą interwencję, byłoby zaprzeczeniem tej strategii. Jeśli zdecydujemy się na interwencję, to powinniśmy postrzegać ją jako możliwość zadania rzeczywistych szkód reżimowi i uzasadnić udzielenie większego wsparcia opozycji, w sposób, który będzie posiadał znaczne poparcie międzynarodowe.
Jedynym złym wyborem jest traktowanie obecnego rozwoju wypadków jako niezwiązanych z amerykańskimi szerszymi planami i strategią w Syrii. To pech, że to właśnie wydaje się obecnie mieć miejsce, podsumowuje Pollack.
Na podst. „Newsweek”, The New York Times, Chicago Tribune, oprac. Ela Zaworski
'