4 października 1957 r. świat obiegła wiadomość, że Związek Radziecki wystrzelił w przestrzeń kosmiczną własnego sztucznego satelitę. Zimna wojna, która po śmierci Stalina trochę przycichła, wciąż jednak określając politykę światową, weszła w sfery, o których jeszcze kilka lat wcześniej mało kto myślał.
Początków podboju kosmosu szukać należy jednak kilkanaście lat wcześniej i, co najważniejsze, nie wśród dwóch powojennych supermocarstw. Krajem, w którym udało się stworzyć podstawy ekspansji pozaziemskiej, były hitlerowskie Niemcy. I bynajmniej nie chodzi tu o wciąż pojawiające się w Internecie fotomontaże rzekomych latających spodków ze swastykami, które były przygotowywane jako „tajna broń” Hitlera przeciw aliantom. Choć bez wątpienia projekt, o którym mowa, należał do kategorii słynnych „cudownych broni” (wunderwaffe).
Chodzi oczywiście o rakiety balistyczne, w niemieckim wypadku znane jako V-2. Historia tej broni warta jest oddzielnego artykułu, łączy bowiem w sobie bardzo ciekawe wątki, m.in. rozbudowaną otoczkę wywiadowczą, w którą zamieszany był polski podziemny wywiad Armii Krajowej, któremu udało się zdobyć niewybuch rakiety i dostarczyć go Anglikom. Przypomnijmy jednak, że V-2 w ostatnich miesiącach wojny były wystrzeliwane przede wszystkim na Londyn, gdzie siały popłoch i czyniły znaczne straty. „Cudowna broń”, tak jak projekty ciężkich czołgów czy odrzutowego myśliwca Messerschmitt 262, nie przechyliły jednak szali wojny na stronę Niemców. Swoją rolę odegrały jednak później.
Po kapitulacji III Rzeszy w ręce Amerykanów oddał się Werner von Braun – uczony, konstruktor i Sturmbannführer SS, który w czasie wojny kierował pracami nad V-2. Wraz z zakończeniem wojny postanowił skontaktować się z Amerykanami, chcąc prawdopodobnie kontynuować swoje prace nad techniką rakietową. Szybko wybaczono mu służbę w SS i udział w projektowaniu pocisków, które zrzucano na stolicę Wielkiej Brytanii. Zbliżała się zimna wojna, potrzeba więc było specjalistów, którzy pomogliby ją wygrać. Werner von Braun szybko stał się ojcem amerykańskiego przemysłu rakietowego, przez trzydzieści lat pracując dla Amerykanów, za co został uhonorowany Distinguished Service Medal. To również jemu USA zawdzięcza swój arsenał rakietowy, który w wypadku konfliktu zbrojnego staje się jednym z głównych narzędzi potwierdzania potęgi Waszyngtonu.
Swoich niemieckich naukowców zdobyli też jednak Rosjanie. Szybko wywieziono ich w głąb kraju i zaprzęgnięto we własny program rakietowy. Kierował nim Siergiej Korolow, naukowiec, który w czasach wielkiej czystki przesiedział 6 lat w więzieniu (częściowo w łagrze, częściowo w specjalnym strzeżonym ośrodku naukowym). Po wojnie Stalin wybaczył mu jednak grzechy i powierzył prace nad nową technologią. I to wtedy ujawnił się geniusz Korolowa, który rzucił wyzwanie Amerykanom w wyścigu kosmicznym.
Gdy w październiku 1957 r. wystrzelono w kosmos pierwszego Sputnika okazało się, że w rywalizacji supermocarstw jest 1:0 dla Moskwy. Co prawda już w styczniu 1958 r. Amerykanie wystrzelili w przestrzeń okołoziemską własnego satelitę Explorera 1, jednak wcześniej Rosjanie na pokładzie Sputnika 2 wynieśli na orbitę żywą istotę – psa Łajkę. Jeszcze
W latach 50. Amerykanom udało się nadrobić stratę do Rosjan i umiejscowić w kosmosie pierwszego satelitę telekomunikacyjnego, za pomocą którego nadano w świat życzenia noworoczne od prezydenta Eisenhowera. Jednak to nadal ZSRR miało przewagę w wyścigu kosmicznym. 12 kwietnia 1961 r. w kosmosie znalazł się kosmonauta Jurij Gagarin, który na pokładzie statku Wostok 1 okrążył kulę ziemską. Dwa lata później na orbicie znalazła się Walentyna Tierieszkowa, później Rosjanie wyekspediowali w kosmos jako pierwsi grupę astronautów oraz zorganizowali pierwszy spacer kosmiczny.
Panie majster, Ruskie w kosmos polecieli! – Wszystkie? – Nie, jeden! – To co mi głowę zawracasz?! – z tego dowcipu śmiała się Warszawa początku lat 60., jednak sukces w wyścigu kosmicznym był autentycznym osiągnięciem. ZSRR, pierwszy kraj budujący komunizm pokazał, że to właśnie jemu udało się doprowadzić do podróży człowieka tam, gdzie nikt sobie tego nie wyobrażał. Propaganda radziecka od tej pory wypełniła się rakietami, gwiazdami i wizerunkami Gagarina, które miały potwierdzać dumę i pozycję Kraju Rad.
Wkrótce jednak szala w wyścigu do gwiazd przechyliła się w stronę Amerykanów. „Wyścig do gwiazd” jest tu określeniem bardzo trafionym, ponieważ kolejnym punktem rywalizacji było właśnie dotarcie na Księżyc. Gdy 20 lipca 1969 r. z powierzchni Srebrnego Globu Neil Armstrong wypowiadał słynne zdanie To jest mały krok człowieka, ale wielki skok dla ludzkości mógł spokojnie dodać: a jeszcze większy dla Stanów Zjednoczonych. Wydarzenie to potwierdziło prym Amerykanów w podboju kosmosu. Ostatnim sukcesem ZSRR było już tylko umieszczenie na orbicie pierwszej stacji kosmicznej Salut-1.
W 1975 r. Amerykanie i Rosjanie zorganizowali pierwszą wspólną misję kosmiczną. Wyścig kosmiczny przestał być już tak ekscytujący. Na chwilę wrócił jeszcze w latach 80., gdy Ronald Reagan ogłaszał projekt rozpoczęcia prac nad systemem Strategic Defense Initiative, znanym powszechnie jako „Gwiezdne Wojny” i zakładającym umieszczeniem broni w przestrzeni kosmicznej. Program nigdy nie wyszedł poza stadium planowania, stał się jednak czymś pobudzającym wyobraźnię. Na razie jednak w przestrzeni kosmicznej jest więcej współpracy niż wojny. Czy pomoże to kiedyś pójść krok dalej i pozwolić ludzkości na podbój galaktyk?
Tomasz Leszkowicz