Chodzi o mieszkających poza miastem, ale dojeżdżających tu do pracy. Według kilku organizacji wspieranych przez nielicznych, lokalnych polityków, osoby takie powinny płacić za możliwość zarabiania pieniędzy na terenie Chicago.
Pomysł nie jest nowy. W Chicago zwykle słyszymy o podobnych propozycjach w okresie poprzedzającym ogłoszenie nowego budżetu. Kilka innych miast USA w przeszłości wprowadziło podobny podatek, wiele musiało z niego po jakimś czasie zrezygnować. W kilku wciąż obowiązuje.
Kilka organizacji działających w mieście przekonuje, iż tworzenie nowych miejsc pracy odbywa się kosztem podatników chicagowskich, którzy opłacają rozwój ekonomiczny, promocję i upiększanie Chicago. To wszystko przyczynia się do powstawania nowych biznesów, które z kolei oferują nowe miejsca pracy. Ocenia się jednak, że tylko jedno na cztery przypada osobom posiadającym chicagowski adres. Pozostałe obejmowane są przez mieszkańców niedalekich przedmieść, którzy w ten sposób korzystają z inwestycji miejskich nie dając w zamian nic.
Przykładem mogą być regiony objęte inwestycjami z funduszy TIF. Często zaniedbane dzielnice w okresie kilku lat nagle zaczynają tętnic życiem. Pojawiają się tam sklepy, kafejki, biura. Większość zatrudnionych w nich osób dojeżdża spoza Chicago. Ponieważ fundusze TIF to nic innego, jak odłożone podatki mieszkańców miasta, otrzymujący tam prace mieszkańcy przedmieść powinni za to zapłacić. Tak w wielkim skrócie wygląda idea podatku za pracę w Chicago, nazywanego commuter tax.
Zdecydowanym zwolennikiem takiego rozwiązania jest koalicja Grassroots Collaborative, którą popiera kilku aldermanów. Według wyliczeń tej organizacji chicagowscy podatnicy przeznaczyli w ostatnich latach ponad 1.2 miliarda dolarów na tworzenie nowych miejsc pracy lub przeniesienie ich tu z innych rejonów – choćby w postaci ulg podatkowych dla firm pragnących tu inwestować. Jednocześnie koalicja dowodzi, iż tylko niewielki procent tych prac przypadł rezydentom Chicago.
“W latach 2002 – 2011 działania ekonomiczne w śródmieściu przyniosły 52,404 miejsca pracy. Zaledwie jedno na cztery przypadło mieszkańcom Chicago” – przeczytać można w opublikowanym właśnie raporcie tej organizacji.
Pomysł wprowadzenia podatku za pracę w Chicago popiera kilku aldermanów, w tym reprezentująca 37 okręg Emm Mitts. Na razie przeciwników pomysłu jest zdecydowanie więcej, wśród których znajduje się obecny burmistrz, Rahm Emanuel. Według niego to zły pomysł.
Pomysł nie jest nowy
W 2011 r. miejski Inspektor Generalny przedstawił argumenty za i przeciw wprowadzeniu takiego rozwiązania. Joe Ferguson obliczył, że wprowadzenie „Commuter tax” przyniosłoby budżetowi dodatkowe 300 milionów dolarów rocznie.
Do realizacji pomysłu jednak nie doszło, gdy przypomniano, iż zgody na taki podatek musiałaby udzielić w pierwszej kolejności legislatura Illinois. A to akurat jest mało prawdopodobne, gdyż każdy polityk zasiadający w stanowej Izbie lub Senacie, reprezentujący mieszkańców spoza Chicago, głosowałby przeciw podobnemu rozwiązaniu. Głosując za zgadzałby się na nałożenie dodatkowego podatku na swych wyborców, z których spora część w jakiś sposób zarabia pieniądze w Chicago.
Właśnie z tego powodu Nowy Jork musiał w 1999 r. znieść podatek za pracę w mieście i nigdy lokalnym politykom nie udało się go przywrócić. W Detroit z kolei problem jest nieco inny. Większość mieszkańców pracuje poza miastem, bo na miejscu nie mogą znaleźć pracy. W związku z tym nie płacą miejskiego podatku dochodowego. Detroit chciałoby w związku z tym nałożyć opłatę za pracę poza miastem dla swych mieszkańców.
Od lat podatek za pracę w mieście dla mieszkańców z przedmieść chce wprowadzić Washington D.C. Na razie jednak bezskutecznie, choć ocenia się, że większość pracowników dojeżdża spoza miasta.
Podatek taki udało się ostatnio wprowadzić w Philadelphii. Każdy pracodawca zobowiązany jest do pobierania odpowiedniego podatku od osób legitymujących się innym miejscem zamieszkania, a każda osoba zatrudniona w mieście musi wpisać się do odpowiedniego rejestru.
RJ