(część 1)
Gombrowicz wielkim pisarzem i wielkim inspiratorem jest! Takie zdanie z pewnością powoduje, że przewraca się autor Ferdydurke w grobie z prędkością ponaddźwiękową, ale niewiele na to można poradzić, gdy czyta się takie książki jak „Morfina” autorstwa Szczepana Twardocha, która to powieść z Gombrowicza cała i w pełni jest!
Bo cóż to znaczy, iż „powieść z ducha gombrowiczowskiego zrodzona została”, poza oczywiście swoistą stylistyką i melodią zdania? Żeby znaleźć na to pytanie odpowiedź wystarczy zajrzeć choćby do, uhonorowanej w 2011 roku nagrodą Nike, powieści Mariana Pilota „Pióropusz”.
„Nie jest to powieść zabawna tak jak „Konopielka” i nie jest to też tekst odkrywczy, tak jak Ferdydurke, mimo że akurat od Gombrowicza, aż się w „Pióropuszu” roi:
(...)w tym rozcieńczonym świetle ledwo majaczyła blada postać leżącego na staroświeckim żelaznym łóżku młodego człowieka – był to zresztą ktoś mniej niż młody, młodzik, młodzieniaszek zgoła, z twarzą, czy też, słuszniej powiedzieć, buźką bezwąsą, pucołowatą; uszy nad ostrzyżoną do goła makówką blade niemowlęcą jakąś, litość budzącą bladością.”
Podobnie roi się od Gombrowicza u Twardocha, przy czym Morfina jest czytaniem Polski i polskości nieporównywalnie bardziej pociągającym niż to się dzieje u Pilota w Pióropuszu.
Gombrowicz u Twardocha to po prostu czysty Mrożek, zaprawiony Littellem i doprawiony Mickiewiczem. Niesamowite wyczucie ironii, groteski, maski, formy, zadęcia i wydęcia powoduje, że zostajemy wciągnięci, wraz z głównym bohaterem, w splot niebywałych i nieprzewidywalnym zdarzeń i wydarzeń na pograniczu snu narkotycznego i jawy. Miesza się ze sobą to, co faktycznie miało miejsce i to, co mogłoby się zdarzyć. Narracja prowadzona niezwykle sprawnie i błyskotliwie pozwala czytelnikowi poznawać losy bohaterów i ciąg wydarzeń, w które są zanurzeni z różnych punktów widzenia i czasowo-przestrzennych perspektyw. Mimo więc, że mamy akcję rozwijającą się linearnie, to jednocześnie skaczemy po tej linii w różne punkty i to nie tylko w przód i tył, ale też w górę i w dół.
„Akcja, wyjąwszy obszerne retrospekcje, obejmuje trzy tygodnie od połowy października do początku listopada 1939 r. i zasadniczo rozgrywa się w okupowanej przez Niemców Warszawie.
Głównym bohaterem Morfiny jest 30-letni Konstanty Willemann, syn niemieckiego arystokraty i spolszczonej Ślązaczki. Ongiś próbował studiować polonistykę, brał prywatne lekcje rysunku, ale żadnego zawodu nie zdobył. Nie musiał - do wybuchu wojny żył wygodnie za pieniądze matki, w całości oddając się ulubionym rozrywkom - alkoholowi, kobietom lekkich obyczajów, modnym warszawskim lokalom. No i morfinie, choć kokainą też nie pogardził.”
Twardoch ma niezwykłą łatwość budowania napięcia poprzez błyskotliwe zabiegi narracyjno-konstrukcyjne. Mówi się w tej powieści na różne sposoby i z różnych perspektyw. W trzeciej i pierwszej osobie, a nawet bezosobowo, jakkolwiek zawsze poprzez różne stany świadomości rozmaitych „tych” i „onych”, którzy nam coś muszą opowiedzieć. Jakby tego było mało nie bardzo wiemy, czy mówi do nas świadomość świadoma tego, co mówi, czy ta zanarkotyzowana – bardziej transowa niż rzeczywista, czy też świadomość kogoś, kto jest, a jakby go nie było.
Ta ostatnia kategoria narracyjna, czyli opowiadanie historii z punktu widzenia fantasmagorycznej istoty, która nie jest człowiekiem, bo jest ciemnością, nie ma twarzy bo nosi kaptur, która jednocześnie jest i nie jest, która jest sama, ale przecież ma siostry - jest oczywistym zapożyczeniem z genialnych „Łaskawych”, w których Jonathan Littell dał niebywały popis bulwersujących dla wielu czytelników zabaw z mitologicznymi postaciami Erynii, które prowadzą bohatera ku przeznaczeniu i taką samą rolę pełni jedna z nich w nieustannym obcowaniu z Kostkiem.
„Wilemann jest bonvivantem, morfinistą, kobieciarzem, który przed wojną bawił się z artystami i podrywał kobiety w Adrii. Ma żonę Helę i kochankę Salę, a właściwie to one go mają – jest we władaniu kobiet. Kim innym jest przy Heli, kim innym przy Sali, a kim innym przy matce, szalonej, przypominającej indiańskiego wodza.
Jest jeszcze ktoś, orientujemy się, że narracja jest prowadzona z punktu widzenia kobiety, która idzie krok w krok za Konstantym, zna jego los. Mojra, czyli prządka losu? Melancholia? Morfina?
Dość, że Konstanty jest pacynką w czyichś rękach. Staje się Niemcem, żeby stać się dobrym Polakiem. Ma szansę, i to dzięki kobiecie, stać się w końcu sobą, tylko czy to w ogóle jest możliwe?”
Erynie są potrzebne Twardochowi, bo z nimi i tajemnica i mitologia i głębia i symbolika i metafora przeznaczenia i losu i tego wszystkiego, co też na polskim gruncie tak fenomenalnie wykorzystał Marek Krajewski w bestselerowym cyklu o Breslau. Erynie wiecznie żywe są tak zresztą jak dyskusja o tym ile mamy nas samych w sobie, a ile w nas obcego elementu. Kim jestem, o ile w ogóle jestem, bo gdy się naszprycuję, mam wrażenie, że mnie nie ma, ale przecież gdy się budzę, muszę dalej zmagać się z tym fundamentalnym problemem bycia sobą i udawania siebie i grania sobą, żeby innych zadowolić, bo jak tu i być tym który niby jest sam, ale i nie sam, bo jest ojczyzna nasza wielka.
(kontynuacja artykułu za tydzień)
Zbyszek Kruczalak