Tytułowi niewdzięczni to wszyscy mieszkańcy Chicago zaczynający coraz częściej wyliczać burmistrzowi niespełnione obietnice, przedstawiciele mediów zaglądający coraz częściej do ukrywanych przed opinią publiczną dokumentów i powoli podnoszący głowy pracownicy miejscy.
Kiedy obejmował on stanowisko, miasto udzieliło mu ogromnego kredytu zaufania. Być może nieco na wyrost, kiedy weźmiemy pod uwagę frekwencję wyborczą i liczbę oddanych na niego głosów. To jednak nie ma teraz znaczenia, liczy się zwycięstwo. Tak więc pełni optymizmu spoglądaliśmy w przyszłość, która – teraz już wiemy – nie była rysowana zaczarowanym ołówkiem. Niewiele pomysłów i obietnic się zmaterializowało. Obiecana przejrzystość prac administracji pozostała w większości obietnicą. Ograniczenie przyjmowania pieniędzy na kampanie wyborcze od prowadzących z miastem interesy osób i firm też nie zostało zrealizowane. Miało być bezpiecznie. Jak jest, widzimy każdego dnia.
Owszem, większość przestępstw dokonywana jest w kilku dzielnicach i to poważnie zawyża statystyki. Jednak podobnie groźne dzielnice mają Nowy Jork, LA, Miami, czy Milwaukee. Tam jednak z problemem radzą sobie lepiej.
Przeczytałem niedawno ciekawe porównanie poziomu przestępczości w Chicago za panowania Rahma Emanuela i w czasach dominacji Ala Capone. Wypada ono na korzyść przestępcy stulecia. Niestety.
Przez pierwsze dwa lata urzędowania obecnego burmistrza media nie zawracały sobie zbytnio głowy opisywaniem problemów. Miał on na nie jakiś magiczny wpływ. Jednak ubiegłoroczna liczba morderstw i zainteresowanie problemem reszty kraju sprawiło, że w redakcjach dokonała się niewielka rewolucja. Czas ochronny dla nowej administracji skończył się. Obok serii krytycznych opracowań na temat finansów i przyszłości miasta zaczęto też zwracać uwagę na obiecaną poprawę bezpieczeństwa. Okazało się, o czym wcześniej nie było mowy, że zakaz posiadania broni nie działa, pomysły kolejnych szefów policji nie przynoszą rezultatów i w ogóle to jest gorzej, niż było.
Miasto wydało w tym roku dziesiątki milionów na nadgodziny dla policjantów. Jednocześnie przeprowadziło akcję propagandową, w ramach której przekonano mieszkańców o spadającej dzięki temu przestępczości. Okazuje się jednak, że w pierwszych 9 miesiącach roku uzyskaliśmy wyniki nieco gorsze, niż w podobnym okresie 2011 i nieco lepsze, niż w 2012. Można mówić o poprawie, ale nie o spadku przestępczości. To trochę jak w czasach PRL-u porównywano plony i produkcję przemysłową do wyników z Albanii. Zawsze mieliśmy lepsze.
Wróćmy jednak do porównania dwóch niebezpiecznych okresów w historii miasta, rządów Emanuela i lat 20. ubiegłego wieku, czyli dominacji w Chicago gangstera Al Capone:
– W styczniu 1929 r., na tydzień przed słynną masakrą w dniu Św. Walentego, w okresie największych wpływów Capone, na ulicach Chicago straciło życie 26 osób.
– W styczniu 2013 r., a więc w okresie podobno spadku przestępczości, na ulicach miasta zamordowano 42 osoby.
Komentarz nie jest chyba potrzebny, wszystko jasne.
Dziennikarze sięgnęli dalej. Porównali obecny poziom przestępczości z drugą połową XIX w. Wielokrotnie w przeszłości podczas dyskusji na temat legalizacji broni słyszeliśmy polityków mówiących, że nie potrzeba nam tu „dzikiego zachodu”. Okazuje się, że byłoby to jakieś rozwiązanie, przynajmniej w kwestii bezpieczeństwa.
Znający temat historycy uparcie twierdzą, że w tamtych czasach uzbrojone społeczeństwo nie mające nad sobą władzy wcale nie dążyło do pojedynków. Według nich to obraz z filmów Hollywood(podobnie zresztą jak filmy o Al Capone w każdej minucie filmu wydającym na kogoś wyrok śmierci), który nie przystaje do ówczesnej rzeczywistości. Jako przykład podane jest miasteczko Dodge City. Wystarczy zajrzeć choćby do Wikipedii, by przekonać się o jego mrocznej sławie z tamtych czasów i agresywnych nastrojach mieszkańców. Dziwi więc, że w dość burzliwym 1878 roku zginęło tam od kul... pięć osób. Jak podsumowują autorzy tych porównań okres dzikiego zachodu i Al Capone byłby znacząca poprawą w stosunku do rządów Rahma Emanuela.
Nie narzekajmy jednak. Mamy globalne miasto i burmistrza o wielkich ambicjach. Nawet jeśli już dotarło do nas, że szeregowi mieszkańcy nie są dla niego priorytetem, to wciąż zachowajmy spokój. Może tak jak do tej pory przy okazji miliardowych umów coś spadnie ze stołu? Na przykład pięć nowych miejsc pracy w zamian za 30 milionów ulg podatkowych. Idziemy jednak ku świetlanej przyszłości. Wszyscy zgadzamy się, że będziemy drugim bankrutem w kraju po Detroit. Miasto nie ma pieniędzy na dodatkowych policjantów, ale ma kilkadziesiąt milionów rocznie na nadgodziny dla już pracujących. Zamyka 50 szkół, zwalnia tysiąc nauczycieli, likwiduje połowę szpitali psychiatrycznych i bibliotek, podnosi opłaty i ogranicza programy, ale jednocześnie buduje za grube miliony arenę sportową DePaul. Detroit też nie miało pieniędzy, ale dołożyło 450 milionów na halę dla drużyny Red Wings. Jak skończyło, wiemy.
Chicago za sprawą nowego burmistrza staje się miastem elit. Nie jest jedyne, podobnie dzieje się w innych miejscach, zamieszkanych jednak przez mniejszą społeczność. Kiedy w tak dużym mieście przyszłość wiąże się z ludźmi, którzy już odnieśli sukces i zapomina o pozostałych, nie wróży to dobrze na przyszłość. Może to zbyt daleko idące wnioski, więc zakończmy filmowo. Powróćmy do Hollywood. To ono pokazało dzielnice bogaczy i strefy nędzy. Obok siebie. Pierwszych nie obchodzą pozostali, pozostali zazdroszczą pierwszym. W Hollywood taki film należy do gatunku fantastyczno-naukowego. Ciekawe jak długo?
Miłego weekendu.
Rafał Jurak
rafal@infolinia.com