Na lotniskach funkcjonuje od pewnego czasu federalny program o nazwie Pre-Check. Polega on na tym, że podróżni odprawiani są w sposób, w jaki cywilizowany człowiek powinien traktować innego przedstawiciela swego gatunku. Czyli kolejka jest krótsza, na ciele zostaje nieco więcej ubrań, nawet butów nie trzeba zdejmować. Wolno nam również zabierać na pokład nieco większe tubki pasty do zębów i kremu na zmarszczki. Żyjemy jednak w czasach, kiedy za normalność trzeba płacić.
Jeśli ktoś często korzysta z lotnisk, to wydatek 85 dolarów na pięć lat za dobre traktowanie nie będzie dla niego problemem. Jeśli ktoś lata bardzo często, to zapłacą za niego linie. Jeśli ktoś jest pracownikiem rządowym, wówczas rachunek pokryją podatnicy. Najbardziej chyba nielubiana i najczęściej wyśmiewana agencja rządowa, odmawiająca zatrudnienia ludziom o sympatycznym wyrazie twarzy i ludzkich odruchach zarabiać będzie dodatkowo na naszej potrzebie przyzwoitego traktowania. Pogrzebią nam nieco w życiorysie i jeśli uznają, że można nam ufać, wówczas za drobne kieszonkowe pozwolą nam pokonać zaporę TSA bez większych problemów. Satysfakcja podróżnych należących do programu PreCheck nie jest jednak w pełni gwarantowana. Jeśli jakimś słowem lub gestem wzbudzimy złość agentów, wówczas potraktowani będziemy jak reszta stada.
Uczniowie pewnej szkoły w Nowym Jorku przeprowadzili pod nadzorem nauczyciela matematyki mały eksperyment. Zaczęli ważyć słodkie nadzienie w sklejonych nim ciasteczkach Oreo. Wszyscy na pewno pamiętają o tym wydarzeniu, bo lato było mało atrakcyjne i wiadomość trafiła na czołówki najbardziej poczytnych dzienników. Nie próbujmy nawet zastanawiać się, dlaczego na lekcji matematyki waży się ciasteczka. No więc chcieli sprawdzić, czy w reklamowanych jako podwójne nadzienie rzeczywiście jest go dwa razy więcej, niż w regularnych. O zgrozo, okazało się, że nie! W normalnych czasach, czyli nie tak dawno temu, pośmialibyśmy się z tego i wrócili do swych zajęć. Jednak tym razem sprawa jest poważna. Firmie produkującej ciasteczka grozi zbiorowy pozew. Właściwie biorąc pod uwagę ich popularność na rynku, będzie to pozew masowy. Na stronie Kraft Foods znalazłem informację, że Oreo robione są od ponad 100 lat, są najlepiej sprzedającym się ciasteczkiem na świecie i jednym z najbardziej dochodowych produktów firmy. Biedne ludziska przez lata jadły produkt różniący się od reklamowanego. Niech to będzie odszkodowanie w wysokości pół centa od ciasteczka...
Żeby wszystko było jasne: w podwójnie nadziewanych kremu było prawie dwa razy więcej. Gdyby szkolna waga mierzyła tylko do trzech miejsc po przecinku nie byłoby w ogóle problemu. A tak jest. Podobnie jak z kanapkami sieci Subway, które kilka miesięcy temu okazały się o pół cala krótsze od reklamowanej stopy pieczywa. Tu już pojawiło się kilka pozwów i szczerze mówiąc, obawiam się, że sąd rozpatrzy je pozytywnie. Zaczynamy głupieć i to zbiorowo. Przypomina mi się scena z popularnego filmu opisującego czasy PRL-u, gdy klient w restauracji wyciągnął z teczki wagę i położył na niej kotleta. Tylko, że wtedy to sobie mógł najwyżej pokrzyczeć, teraz ma zacierających ręce prawników.
W całym kraju coraz głośniej jest wokół papierosów elektronicznych. Dziwna sprawa, nie chodzi o ich bezpieczeństwo, ale o wygląd i dobre obyczaje. Regularne papierosy zostały skutecznie wyparte ze społeczeństwa amerykańskiego, nawet ich posiadanie nie należy do dobrego tonu. Zastępują je coraz częściej wersje elektroniczne, które nałogowcom dostarczają potrzebnej dawki nikotyny nie szkodząc otoczeniu w żaden sposób. Są mniej szkodliwe, niż publiczne jedzenie cukierków, po których zostaje przecież papierek. Wojowniczy antypapierosowcy uznali, że sam fakt trzymania w ustach czegoś przypominającego wyglądem papierosa powinno być zakazane. Na razie sa bardzo skuteczni w swych działaniach. Elektroniczna jego wersja jest już zakazana w większości restauracji, na pokładach samolotów i w miejscach publicznych. Bo to źle wygląda. Bo za bardzo przypomina prawdziwy produkt. Próbują uzasadniać to szkodliwością płynnych wkładów, w których podobno ktoś znalazł śladowe ilości szkodliwych substancji. Nawet jeśli, to wciąż szkodzą one „palącemu” kilkaset razy mniej, niż prawdziwy dym. Wyznawcy tej szkodliwej i chorej ideologii nie mogą znieść, że ktoś ma czelność zachowywać się tak, jakby wciąż palił. Nie dociera do nich, że elektroniczne papierosy nie tylko im nie szkodzą, ale ratują życie wielu nałogowym palaczom.
Kilka miesięcy temu pewne małżeństwo z Europy podróżując po USA wstąpiło na obiad do restauracji przy ekskluzywnym klubie tenisowym. Mężczyzna był pracownikiem ONZ oddelegowanym do Nowego Jorku. Towarzyszyła mu żona i kilkumiesięczny syn. Kiedy kobieta rozpoczęła w miejscu publicznym karmienie swego kilkumiesięcznego syna piersią, cała rodzina została natychmiast wyrzucona z klubu. W drodze towarzyszyło im trzech uzbrojonych strażników. Gdy sprawa wyszła na jaw okazało się, że lokalne prawo pozwala na karmienie piersią w miejscu publicznym i to od wielu lat. Władze klubu zmieniły więc zeznania i poinformowały, że rodzinka z Danii została wyproszona, gdyż wyglądali na terrorystów. Podobno sprawił to duży, brązowy plecak, który mieli ze sobą.
Wspomniana przeze mnie na początku normalność jest już od dawna towarem reglamentowanym. Jest jej coraz mniej i zaczyna brakować nawet najbardziej potrzebującym. Niedługo przyjdzie prawdziwy kryzys.
Miłego weekendu.
Rafał Jurak
rafal@infolinia.com