Smakowita woń pieczonego mięsa, dobywająca się z przydrożnego lokalu, przyjemnie łechtała nozdrza. Taksówkarz wszedł do środka i już od progu przywitał się z gospodarzem.
- Dzień dobry, panie Heniu! Ależ u pana zapachy!
- A, witam, panie Zdzisiu! Dawno pana nie było. Trafił się lepszy kurs, co? Zapraszam, zapraszam.... Szaszłyk, jak zwykle?
Trzydziestoparoletni, barczysty mężczyzna z długimi, zawiązanymi w kucyk blond włosami uśmiechając się przyjaźnie, wskazał taryfiarzowi miejsce przy maleńkim stoliku, ledwo mieszczącym się przed wysokim kontuarem. Z kuchni dochodził łechcący podniebienie zapach pieczonego mięsa.
- Coś dziś u pana mały ruch, panie Heniu... – taksówkarz odruchowo spojrzał przez wielkie, otwarte na oścież okno.
Przy jednym z ustawionych na zewnątrz lokalu ciężkich, drewnianych stołów z ławami po obydwu stronach siedziało trzech zakonników, co wyraźnie zaintrygowało pana Zdzisia. Dwóch było młodych, ale trzeci wyglądał na dużo starszego, choć jego krzaczasty zarost utrudniał właściwą ocenę wieku. Cała trójka w milczeniu pałaszowała wyśmienite szaszłyki, o których wybornej jakości taksówkarz niejeden już raz zdążył się przekonać. Taryfiarz wlepił wzrok w nietypowych gości.
- Ci księżulkowie to tutejsi? – zagadnął teatralnym szeptem.
- Zakonnicy z klasztoru. Czasem wpadają, jak im się klasztorne jedzenie znudzi. Spokojni. Nigdy nic nie mówią.
- Myślałem, że zakonnicy groszem nie śmierdzą...
- Jedzą na koszt firmy. Zawsze to jakaś zasługa w niebie – właściciel baru uśmiechnął się tajemniczo.
- No, no. Nie wiedziałem, że z pana taki... ten... no...
- Altruista?
- No, właśnie!
- To co, szaszłyczek rychtujemy?
- Tak jest! I małe piwko, jak zwykle.
- Oj, panie Zdzisiu, piwko i za kółko? – Henio pokręcił głową z dezaprobatą. – Pan to się nigdy nie poprawi…
- He, he, małe piwko jeszcze nikomu nie zaszkodziło.
W drzwiach wejściowych pojawiła się czwórka młodych ludzi. Weszli do środka, rozglądając się ciekawie po rzeźbionych w drewnie ścianach maleńkiego pomieszczenia. Piękna pogoda zachęcała do wypadów za miasto, co kusiło studentów i młodzież. Dwie roześmiane dziewczyny miały na sobie zwiewne, kolorowe, krótkie sukienki. Blondynka o skandynawskiej urodzie trzymała oburącz narzuconą na ramiona dżinsową kurtkę. Jej koleżanka, brunetka o południowych rysach i ciemnej karnacji, miała na sobie czerwony, wełniany kardigan – wiosenne powietrze wciąż jeszcze było chłodne. Dziewczyny opierały się czule o swoich towarzyszy. Młodzieńcy byli szczupli, by nie powiedzieć chudzi, a okulary na nosach i mądre, poważne spojrzenia, tak charakterystyczne dla moli książkowych, sprawiały, że zupełnie nie pasowali do swoich spontanicznych towarzyszek, tryskających humorem i entuzjazmem.
- Dzień dobry. Czym mogę służyć? – spytał gospodarz zachęcająco.
- A co pan dzisiaj by nam polecił? – rzuciła filuternie blond studentka, jednocześnie odrzucając głowę do tyłu i poprawiając dłonią długie włosy, opadające luźno na ramiona i plecy.
Na widok młodych, ładnych kobiet taksówkarz odzyskał rezon.
- Ja, jako stały klient, poleciłbym szaszłyki – wtrącił. – Nigdzie lepszych nie jadłem. Możecie brać w ciemno.
- Mówi pan? – spojrzała na taksówkarza z promiennym uśmiechem. – To co, zaufamy stałemu klientowi? – dziewczyna zwróciła się do swojego towarzysza.
- Pan da cztery porcje – powiedział okularnik numer jeden i wyciągnął portfel.
- Proszę sobie usiąść na zewnątrz. Zaraz będą – odpowiedział ochoczo pan Henio.
Kilka minut później nowi klienci raczyli się już specjalnością zakładu.
Przeżuwając twardszy kęs mięsa, taksówkarz odruchowo spojrzał w wielkie okno. Z dwóch starych opli wysypała się grupka młodzieńców, którzy szybkim krokiem ruszyli w kierunku jadłodajni.
- A jednak szykuje się panu dzisiaj niezły utarg, panie Heniu – kierowca ruchem głowy wskazał nadchodzących klientów.
Gospodarz popatrzył we wskazanym kierunku, ale w wyrazie jego twarzy i zaciętych ustach próżno by szukać oznak zadowolenia. Milcząco wpatrywał się
w nadchodzących.
- Panie Zdzisiu... – zaczął, lecz zanim dokończył w drzwiach stanęło dwóch przybyszów – napakowanych, z ogolonymi głowami i w ciężkich buciorach. Ich wygląd mówił sam za siebie. Podeszli do kontuaru. Pierwszy, wyglądający na inteligentniejszego niż kolega, oparł się łokciami o ladę.
- Dobry! – rzucił na powitanie. – Kibice Śląska Wrocław są głodni. Jakieś żarełko i piwko by się przydało.
Drugi obrzucił pogardliwym spojrzeniem wnętrze przydrożnego baru i jego klientów, a potem porozumiewawczo kiwnął na swojego towarzysza. Taksówkarz przezornie spuścił głowę i z nienaturalnym zapałem za-brał się za końcówkę swojego posiłku.
- A macie czym zapłacić? – spytał Henio rzeczowo.
- Od Polaków chcesz kasę brać, człowieku? Bardzo mnie zawiodłeś… Zapłacimy ci dobrym słowem, prawda, Orzech?
Ton i słowa kibica nie pozostawiały wątpliwości co do zasobności jego portfela i chęci zapłaty. Orzech skrzywił się jeszcze bardziej pogardliwie i skinieniem głowy potwierdził słowa kolegi.
Właściciel baru, trzymając nerwy na wodzy, wycedził przez zęby:
- Dam wam parę piw, jeśli zaraz się stąd wyniesiecie.
- No, od razu po ludzku gadasz – rozpromienił się kibic. – Jak chcesz, to potrafisz – po przyjacielsku klepnął Henia w ramię.
Nieproszeni goście wyszli, niosąc siedem piw i tyleż samo słusznych porcji pieczonego kurczaka. Przywitały ich entuzjastyczne okrzyki triumfu kumpli, czekających przed barem. Tymczasem zanim dwójka kibiców dołączyła do pozostałych, sprawy przybrały obrót, którego Henio za wszelką cenę starał się uniknąć. Towarzysze Orzecha i jego kolesia nie zamierzali bezczynnie czekać na kompanów załatwiających sprawę z właścicielem baru. Nadarzyła się okazja do dobrej zabawy, z której nie mogli przecież nie skorzystać.
Pięciu rosłych kiboli otoczyło stolik studentów, skupiając swoje zainteresowanie na siedzących tam dziewczynach.
- Cześć, lalunia. Może masz ochotę na prawdziwego mężczyznę? Garowało się pięć lat. Nie miałem kobiety i jestem w potrzebie – rzucił zaczepnie kibic
z wytatuowanymi aż po nadgarstki ramionami. Jego twarz zatwardziałego kryminalisty budziła strach już na pierwszy rzut oka.
- Idziemy stąd! – zakomenderował okularnik i cała czwórka jak na komendę wstała od stołu.
- Siedź, jak ci dobrze! – silne ręce bandziora posadziły go z powrotem.
Reszta grupy także usiadła, nie chcąc drażnić łobuzów.
- Kitek, bierz się za lalę! – krzyknął Orzech zachęcająco i pociągnął potężny łyk ze swojej butelki.
Opryszkowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Ku uciesze kolegów, popijających z gwinta przyniesiony właśnie złocisty napój, zręcznym ruchem wcisnął dziewczynie rękę za dekolt, czym wzbudził entuzjastyczne okrzyki podziwu i zachęty. Dziewczyna wyrwała się
i z całej siły wymierzyła mu siarczysty policzek, lecz reakcja była natychmiastowa. Bandzior nie zamierzał pozostać jej dłużny. Jego żylasta dłoń wylądowała na delikatnej buzi. Dziewczyna zatoczyła się pod ciosem
i upadła. Ukryła twarz w dłoniach, po czym wybuchła głośnym płaczem. Okularnik rzucił się na oprawcę, ale błyskawiczne, precyzyjne uderzenie prosto w nos pozbawiło go wszelkich złudzeń co do szans w starciu z recydywistą. Chłopak zgiął się wpół, łapiąc się za twarz; przez palce popłynęła czerwona strużka. Druga para siedziała jak skamieniała na swoich miejscach, czekając na dalszy rozwój wydarzeń.
Przy stole zajmowanym przez mnichów młodzi zakonnicy spojrzeli pytająco na starszego. Położyli dłonie na stole gotowi wstać i włączyć się do bitki, ale ich towarzysz zdawał się nie dostrzegać zajścia. Spokojnie dokończył posiłek, odsunął tekturową tackę i starannie wytarł usta papierową serwetką.
Tymczasem wytatuowany kibic chwycił za włosy zanoszącą się od płaczu dziewczynę i przybliżył jej twarz do swojej. Dziewczyna zamilkła, sparaliżowana strachem. Brodaty zakonnik wreszcie podniósł wzrok.
- Panowie, nie wszczynajcie awantur – powiedział tak łagodnym tonem, że w pierwszej chwili jego słowa w ogóle nie dotarły do agresorów. – Zostawcie tych młodych ludzi, którzy nie uczynili wam żadnej krzywdy i idźcie swoją drogą.
Ton i treść wypowiedzi podziałały na napastników jak filmowa stop-klatka. Zdumienie bezczelnością klechy przeniosło uwagę bandytów na mężczyzn w habitach.
- Ty mnie, księżulku, nie wkurwiaj, bo też możesz zebrać. Wypierdalać stąd, cioty, i to już! – wrzasnął wytatuowany.
Zacisnął chwyt i potrząsnął energicznie głową śmiertelnie przerażonej studentki, a potem spojrzał na swoją ofiarę. Jego usta wykrzywił jadowity uśmiech. Nawet mu przez myśl nie przeszło, że mnisi mogą zignorować jego nakaz.
- Do czego nam przyszło, gdy dobre słowo nie wystarcza… – brodaty mnich zwrócił się do swoich młodszych braci, wzdychając ciężko, a potem skinął przyzwalająco głową. Jego towarzysze przeżegnali się pośpiesznie i wstali od stołu.
Ciąg dalszy powieści pt. “Męska sprawa” już za tydzień
Marek Kędzierski – autor powieści sensacyjnych, które szybko zdobyły sobie rzesze wiernych fanów