Pierwszy z nich szybkim, pewnym krokiem podszedł do wytatuowanego, który przyglądał mu się zupełnie zaskoczony, i błyskawicznym, wyćwiczonym uderzeniem w ucho posłał bandytę na ziemię. Krótkie, fachowe kopnięcie w staw kolanowy ostatecznie wyłączyło wijącego się z bólu bandziora z dalszej walki. Drugi zakonnik zajmował się już oprychami po przeciwnej stronie stołu. Dziecinnie nieporadne ataki kibiców spotykały się ze skuteczną reakcją pięści i obutych w sandały stóp zakonnika. Niemal każdy jego cios czy umiejętnie zastosowana dźwignia powodowały pęknięcie kości lub wywichnięcie stawu przeciwnika. Nie pomogły nawet wydobyte z kieszeni noże. Kilka minut później trzech kibiców Śląska Wrocław słaniało się na nogach, trzymając się oburącz za głowy. Po chwili padli na ziemię, dołączając do wijących się z bólu kompanów, a wokół stolików pozostały porozrzucane butelki i porcje kurczaków. Oszołomieni studenci powoli dochodzili do siebie.
Tymczasem zakonnicy, jak gdyby nigdy nic, oddalili się w stronę Sobótki.
– Jasna cholera! Niech mnie szlag… – wyszeptał w najwyższym zdumieniu taksówkarz. Wytrzeszczał oczy, gapiąc się to na pobojowisko za oknem, to na właściciela baru. – Panie Heniu, co to było?
Właściciel jadłodajni miał jednak inne zmartwienia na głowie.
– Panie Zdzisiu, mam do pana prośbę. Nic pan nie widział, nic nie słyszał, a najlepiej to w ogóle tu dzisiaj pana nie było, dobrze? Po co nam obu dodatkowe kłopoty? Tamte gnoje nic policji nie powiedzą, bo to by był dla nich dyshonor. Z młodymi sam porozmawiam.
– Skoro pan tak mówi, panie Heniu... Dobra, jasna sprawa. Na mnie może pan liczyć. Się rozumie – odparł taksówkarz, wciąż oszołomiony zajściem.
Uścisnęli sobie dłonie i pan Henio wyszedł do studentów.
Taksówkarz zastał swoją pasażerkę siedzącą wygodnie na tylnej kanapie wozu. Sprawiała wrażenie osoby głęboko pogrążonej w myślach i chyba nawet nie zauważyła jego nadejścia. Pan Zdzisio
z trudem wgramolił się na fotel kierowcy, samochód zakołysał się. Rzucił szybkie spojrzenie w lusterko. Jego obecność ani na moment nie przerwała rozmyślań kobiety.
– Niech pani żałuje, że nie poszła pani ze mną
– powiedział, wpatrując się w odbicie pasażerki.
Hana nie zaszczyciła go spojrzeniem. Nie dała po sobie poznać, że w ogóle słyszy skierowane do siebie słowa.
– Szkoda, że pani nie widziała – taksiarz nie dawał za wygraną – jak dwóch księżulków rozpieprzyło bandę żuli. Było ich chyba z piętnastu, a te dwa cherlawe chłopaczki złoiły im du..., to znaczy tyłki. Aż miło było popatrzeć.
Hana wbiła swój surowy wzrok w mężczyznę.
– O czym pan mówi?! – ożywiła się nagle.
Kobieta pochyliła się gwałtownie i chwyciła mocno oparcie fotela kierowcy. Zimno wpatrywała się w mężczyznę, czekając na wyjaśnienia.
– Księżulki, no takie z kościoła... – odpowiedział pan Zdzisio trochę zbity z tropu nagłą, zupełnie niespodziewaną reakcją kobiety. – No, spuścili łomot jakimś żulkom. I to taki łomot, że ja cię przepraszam.
Kobieta szarpnęła klamkę tylnych drzwi i jednym susem wypadła na zewnątrz, a potem pobiegła w kierunku baru tak szybko, na ile pozwalała jej wąska spódnica.
Właściciel baru zdążył już wrócić za ladę. Przywitał ją życzliwym uśmiechem, polerując kryształowo czystą szklankę do piwa.
– Czym mogę służyć? – zapytał pogodnie.
– Tu byli przed chwilą zakonnicy. Gdzie poszli? – zapytała tonem nie znoszącym sprzeciwu i oparła się oburącz o kontuar.
– Proszę? – najwyraźniej nie był to koniec niezwykłych wydarzeń, jakie los zaserwował tego dnia panu Heniowi.
– Było tu dwóch zakonników. Pytam, w którą stronę poszli? – irytacja w głosie Hany nie pozostawiała wątpliwości, że żąda pełnej współpracy. – Proszę pana, to sprawa najwyższej wagi. Muszę ich znaleźć i to natychmiast!
Właściciel wyszynku nagle spoważniał. Dłonie polerujące szklankę zastygły w bezruchu. Widoczna przed momentem na jego twarzy życzliwość gdzieś się ulotniła. Mężczyzna wbił w atrakcyjnego natręta lodowaty wzrok.
– Nie wiem, o czym pani mówi – słowa wypowiadał powoli i dobitnie, patrząc kobiecie prosto w oczy.
– Niech pan posłucha... – w jej głosie zabrzmiał wyraźny ton groźby, którą zresztą łatwo mogła zrealizować, jednym celnym uderzeniem, „zachęcając” go do współpracy. Mimo mocnej budowy, pan Henio nie miałby z nią żadnych szans.
– Nie, to niech pani posłucha – przerwał jej bezceremonialnie. – Nie było tu żadnych zakonników
i myślę, że powinna pani sobie już pójść, bo będę musiał zadzwonić po policję.
Kobieta wyprostowała się i sięgnęła do wewnętrznej kieszeni żakietu.
– No, dobrze. Ile za informację?
Jednym ruchem wysunęła z portfela imponujący plik banknotów. Patrzyła wyczekująco na właściciela lokalu.
– Niech pani już idzie – odpowiedział spokojnie i cicho, widać było jasno, że mężczyzna uznał tę rozmowę za ostatecznie zakończoną.
Hana zmarszczyła brwi i zacisnęła usta, a potem z bezsilną złością wcisnęła pieniądze z powrotem do portfela. Gdzieś na Bliskim Wschodzie z łatwością wyciągnęłaby od tego hardego mężczyzny potrzebne jej informacje. Zdawała sobie jednak sprawę, że w tym kraju, pełnym dziwnych uprzedzeń do jej ojczyzny, nie należy prowokować niepotrzebnych kłopotów. Ten człowiek nigdy w życiu nie dowie się, jak wielkie miał dzisiaj szczęście.
– Do widzenia – wycedziła, odwracając się w stronę drzwi.
Barman odprowadził ją wzrokiem do wyjścia.
Pan Zdzisiu przechadzał się tam i z powrotem, co rusz nerwowo zacierając dłonie. Oparł się oburącz o maskę samochodu i rzucił karcące spojrzenie w kierunku zbliżającej się kobiety.
– Ale mnie pani załatwiła – powiedział grzecznie, lecz z nutą pretensji w głosie. – Pan Heniu kazał mi nikomu nic nie mówić, a pani musiała się wygadać. Co on sobie teraz o mnie pomyśli?
– Jedziemy – odrzekła szorstko, nie oczekując niczego innego, jak natychmiastowego wykonania polecenia.
Ciąg dalszy powieści pt. “Męska sprawa” już za tydzień
Marek Kędzierski – autor powieści sensacyjnych, które szybko zdobyły sobie rzesze wiernych fanów