Poprzednie lata przyzwyczaiły nas do super tytułów, które dominowały rynek czytelniczy na długie tygodnie. Super hity wydawnicze, wypromowane przez media, potem oczywiście sfilmowane zdobywały popularność globalną. Były tematem powszechnym i nawet jeśli się ich nie czytało, to nie można było o nich nie usłyszeć.
Fenomen „super bestsellera” jest o tyle zagadkowy, że dotyczy tylko bardzo nielicznych tytułów i jest zjawiskiem stosunkowo rzadkim, mimo iż nie ma chyba wydawcy, który by takiego hitu nie chciał mieć w swoim domu wydawniczym. Marzenie o super powieści jest marzeniem o wielkich pieniądzach, a te jak wiadomo na pstrym koniu jeżdżą. Wydaje się co roku tysiące nowości, promuje się je mniej więcej w ten sam sposób, a jednak prawie żadna z nich nie staje się tym „czymś”.
Super bestseller, żeby być sobą musi spełnić parę warunków: musi być kupowany (nie trzeba go jakkolwiek czytać, wystarczy jedynie coś o nim wiedzieć, żeby dobrze wypaść w rozmowie), musi być powszechnie znany, prawie wszyscy coś w nim muszą „zobaczyć”, musi wzbudzać często skrajne emocje, powinien być sfilmowany, bo to daje mu drugi oddech popularności i przedłuża jego marketingowe życie znacząco, musi też w jakiś sposób dotykać archetypicznych doświadczeń i tęsknot czytelników, by mogli oni uznać go za „swój”, super hit może mieć bardzo złe recenzje, bo nie ma to większego wpływu na jego popularność – fascynacja i zaczarowanie czytelników są nieczułe na opinie recenzentów.
Można by podejrzewać, iż kultura masowego, nieustannego komunikowania się w nieograniczonej niczym sieci, dominacja obrazu nad drukiem i brak powszechnie akceptowanego autorytetu, czy też wyroczni wskazującej co warto, a czego nie warto czytać powinny spowodować, iż sam koncept super bestselleru nie ma żadnego sensu. Czytamy co chcemy i nikt nam nie będzie mówił, co jest dobre , a co nie – ale ta zasada nie nakłada się na koncept hitu, co jest niepojęte i sprzeczne w kontekście elementarnej struktury choćby mediów społecznościowych, bo przecież z jednej strony spełniają one oczekiwania niszowych grup zainteresowań (na przykład wielbicieli drzew jedno-liściastych, czy miłośników japońskiego sposobu oprawiania książek), z drugiej zaś promują coś na kształt owczego pędu, czyli bezmyślnego akceptowania pewnych mód, tendencji i trendów na zasadzie łańcuszka św. Antoniego: ja coś przeczytałem, to coś jest super, ty też musisz, bo inaczej nie będziesz super.
Rzecz jasna to, że witryny internetowe, media społecznościowe i wszystkie inne wirtualne światy będą mówiły o jakiejś książce nie znaczy wcale, że stanie się ona bestsellerem.
Super hit ma różne oblicza. Warto sobie przypomnieć niebywałą wręcz popularność wielotomowej serii J.K Rowling o młodym czarowniku, którego przygody w dosłownym nieomalże znaczeniu zaczarowały i oczarowały ogromną ilość bardzo, średnio I nie bardzo młodych czytelników, praktycznie wszędzie na świecie.
Pottero-mania
– zmieniła sposób postrzegania młodego człowieka, jako czytelnika,
– wykreowała gigantyczną sferę marketingu „literackiego” wokół samego tekstu (nocne spotkania w oczekiwaniu na sprzedaż kolejnego tomu, kostiumy, sposób ubierania się, okulary i wszelkiego rodzaju inne gadżety),
– dała asumpt do wielu filmowych wersji, nie mniej przecież popularnych niż same książki,
– wzbudziła mnóstwo emocji, w tym religijnych kontrowersji, bo było i tak, że serię Harrego Pottera odsądzano nie tylko od czci i wiary, ale też posądzano o diabelskie koneksje.
Wszystko to stało się nagle i niespodziewanie i w gruncie rzeczy nie bardzo wiadomo dlaczego akurat ten koncept J.K Rowling zachwycił milionowe rzesze czytelników na całym świecie, bo ani temat nie nowy, ani pomysł nie bardzo oryginalny (autorka miała proces o plagiat), a jednak to właśnie ta książka doskonale wpisała się w oczekiwania odbiorców. Magia, niezwykłość, tajemnica, brawura, czary i milion innych znanych skąd inąd wątków, motywów, postaci i chwytów literackich kazały nam jeszcze raz uczestniczyć w odwiecznej walce dobra ze złem.
„Opowieść zaczyna się jak wiele podobnych historii młody chłopiec niechciany i pomiatany mieszkający gdzieś w Anglii u swoich krewnych, dorasta nie mając pojęcia, kim byli jego rodzice i jak to się stało, że został sierotą. U swojego wujostwa Harry przechodzi piekło. Ciotka Petunia, siostra zmarłej matki Harrego, jej mąż Wernon oraz ich puszysty i rozpieszczony synek Dudley, traktują czwartego lokatora domu jak niechcianego szkodnika. Pokojem Harrego jest komórka pod schodami, jedynymi ubraniami są za duże i znoszone rzeczy po Dudleyu, a życiowym celem unikanie mocnych ciosów rozwydrzonego kuzyna. Wszystko się zmienia, gdy w skrytce pocztowej niespodziewanie pojawia się list zaadresowany do „Pana Harrego Pottera”. Jednakże droga do otrzymania tajemniczego listu też nie jest łatwa dla 11-nastolatka, ponieważ wuj i ciotka, gdy tylko widzą napis „Hogwart” kamienieją jakby ze strachu i rwą wszystkie listy, jakie przychodzą pod ich adres. W końcu jednak Harremu udaje się zdobyć list i tym samym jego życie się zmienia. Dowiaduje się, że jest młodym czarodziejem tak jak kiedyś jego rodzice, którzy wcale nie zginęli w wypadku samochodowym jak ciągle wmawiali to Harremu ciotka i wuj, ale zostali zabici przez okrutnego czarownika „Tego-Którego-Imienia-Nie-Wolno-Wymawiać” , czyli Lorda Voldemorta”.
Kontynuacja artykułu w przyszłym tygodniu
Zbyszek Kruczalak