Władze Chicago są dość skuteczne w ściąganiu zaległych należności. Wykorzystują do tego celu armię prawników, blokady na koła i nakładają dotkliwe odsetki. Chyba, że chodzi o własnych pracowników, wtedy sprawa wygląda inaczej...
Osoby zatrudnione przez miasto w różnych departamentach i na różnych stanowiskach winne są miastu 2 i pół miliona dolarów w postaci zaległych mandatów, kar budowlanych i innych opłat, choćby rachunków za wodę.
Rekordzistą jest Devon Horton, dyrektor szkoły Wendy Phillips, który zarabia rocznie 131,000 dolarów, otrzymuje pełne świadczenia i winien jest miastu aż 63 tysiące dolarów, z czego 51 tysięcy to kary budowlane.
Twierdzi, że nie ma pieniędzy na spłatę długów, ze względu na kilka nieudanych inwestycji w nieruchomości w ostatnim czasie. Zapewnia jednak, że ureguluje należność, jeśli sąd uzna ją za zasadną.
Do osób posiadających największy dług wobec miasta należy też oficer policji wykonujący również pracę na pół etatu dla miejskiego collegu, który winien jest 52 tysiące dolarów.
W sumie najwięcej winni miastu są pracownicy Chicago Public Schools oraz Chicago Transit Authority, średnio od 11,000 do 17,000 w przypadku każdego pracownika. W CPS to 1.1 miliona, natomiast w CTA 900 tysięcy dolarów.
W ostatnich miesiącach miasto zmniejszyło straty i od lutego odebrało już lub rozłożyło na spłaty aż 4 miliony 200 tysięcy dolarów, jakie winne miastu są osoby przez nie zatrudnione. Wciąż jednak rachunek wynosi prawie 2.5 mln.
Inspektor Generalny Chicago, który przygotował raport w tej sprawie informuje, że miasto pozostawia wielu podległym sobie agencjom wolną rękę w sprawie zaległości pracowników.
Poszczególne departamenty same odpowiedzialne są za ściąganie tego typu należności od zatrudnionych. Teoretycznie osoby winne miastu niewielkie sumy powinny być zawieszane w pracy, a gdy suma jest wyższa niż 1,000 dolarów, a dług jest przedawniony powinny tracić zajęcie. Nie robią tego jednak CPS i CTA.
RJ