Kilka lat temu, tuż po przejęciu władzy po odsuniętym ze stanowiska Blagojevichu, Pat Quinn z wielką pompą na powrót udostępniał mieszkańcom stanu zamknięte z powodów oszczędnościowych parki i atrakcje turystyczne. Głośno przy tym krytykował swego poprzednika mówiąc, że poszukiwanie oszczędności na siłę często przynosi więcej szkody, niż pożytku. Zapowiadał odpowiedzialną gospodarkę pieniędzmi, zmniejszenie budżetowych wydatków, generalnie obiecywał odpowiedzialność fiskalną swej administracji. Czyli coś, czego najstarsi mieszkańcy Ziemi Lincolna jeszcze nie widzieli...
Przez kolejne miesiące faktycznie zachowywał się poprawnie, przynajmniej gdy chodzi o publiczne pieniądze. Nakazał zmniejszenie prenumeraty gazet w podległych sobie departamentach, pozbycie się kilku najbardziej żarłocznych samochodów, oszczędne gospodarowanie papierem do drukarek, oszczędność prądu. W sumie podatnicy zaoszczędzili dzięki tym zabiegom.. eee.. kilka tysięcy dolarów. Potem były wybory, które wygrał stając się gubernatorem już z wyboru, a nie nadania. Czyli wcześniejsze zabiegi okazały się skuteczne.
Przesuwamy film do przodu. Quinn proponuje zamknięcie części parków stanowych i atrakcji turystycznych, ewentualnie wniesienie opłat za korzystanie z nich. Podobno budżet nie ma pieniędzy na takie przyjemności dla mieszkańców. Następnie doprowadza do zamknięcia kilku więzień i zakładów psychiatrycznych, bo rosną koszty emerytur pracowników stanowych i nie ma z czego płacić rachunków. Warto dodać, że wszystkie położone są daleko od Chicago, podobnie jak parki i atrakcje, czyli tam gdzie i tak go nie lubią i głosu na niego nie oddadzą. Głosujące na demokratów Chicago zbytnio nie cierpi w wyniku tych oszczędności.
Potem przychodzi chwila prawdy. Trzeba podwyższyć podatki, mimo że podczas kampanii wyborczej pomysł taki wydawał się Quinnowi niedorzeczny. Okazuje się jednak, że jest on typowym politykiem, nie zawracającym sobie głowy takimi drobiazgami, jak obietnice poczynione wcześniej. Podatki dochodowe podwyższa się nam na okres kilku lat mówiąc, że to taki tymczasowy zabieg ratowania gospodarki. Znowy przerzucamy kartki w kalendarzu i mamy przełom 2013/2014. W obliczu zbliżających się wyborów i daty pierwszego, przewidzianego ustawą zmniejszenia podniesionych wcześniej podatków, dziennikarze zaczynają dopytywać się o plany administracji. Gubernator kręci i zmienia temat. Ponieważ wybory w listopadzie, a planowana obniżka dopiero w styczniu, ma nadzieję, że jakoś to będzie. Wie doskonale, podobnie jak my, że rezygnacja z większych podatków oznacza wielką dziurę w budżecie. Tak wielką, że nie pomoże już zamknięcie kilku parków i szpitali. Chyba do tej pory zdaliśmy sobie już sprawę, że obiecany plan nie zostanie zrealizowany.
Dla zawsze sprzyjającego demokratom Chicago zmienia się niewiele. Tam gdzie coś zabrano, w formie ekstra programów i pomocy legislacyjnej zwracane jest wszystko z nawiązką. Dla południa i zachodu Illinois też po staremu. Quinn nie różni się zbytnio od Blagojevicha, stosuje te same metody, nie potrafi porozumieć się z legislatorami i od pierwszego dnia po wyborach rozpoczyna nową kampanię.
Nie zabraknie, bo z drugiej strony mamy republikanów, którzy robią wszystko, by Quinn wygrał.
W sondażach prowadzi Rauner, miliarder z przedmieść Chicago, który nie żałuje pieniędzy na kampanię. Mówi o konieczności zmian w Springfield (jak każdy), ograniczeniu kadencji (ciekawe, czy zmieni zdanie jak wygra) i przekonuje, że w przeciwieństwie do swych przeciwników jest człowiekiem z zewnątrz, niezależnym i bez zobowiązań. W debatach uczestniczy, ale ich nie lubi.
To normalne, mając przewagę nie dyskutujemy, tylko w ogłoszeniach mówimy co chcemy.
Jego ubodzy, choć bardziej doświadczeni koledzy z partii uważają, że jest równie złym wyborem jak Quinn. Brady i Dillard wierzą, że po usunięciu największej przeszkody (Rauner) pokonają tego drugiego. W sondaże nie wierzą, bo przed ostatnimi wyborami przewagę miał kto inny, wygrał trzeci, zaledwie kilkuset głosami z tym drugim. Rutherford już się nie liczy, bo prawdziwe czy nie, posądzenia o wykorzystywanie pracowników w kampanii i zarzuty o molestowanie seksualne go wykończyły.
Kampania toczy się wyłącznie po prawej stronie, gdzie padają te same co zawsze zdania, pojawiają się znane od lat zapowiedzi, każdy wywiad i debata nie wnoszą absolutnie nic nowego. Trudno jest uwierzyć, by w razie wygranej któregokolwiek z nich cokolwiek się na lepsze zmieniło w Illinois.
Niezależnie od reprezentowanej opcji politycznej każdy zalicza wpadki. Dillard popełnił chyba największą, bo powiedział, że jest za obniżeniem stawki minimalnej. Potem tłumaczył, że miał na myśli zmniejszenie górnego jej pułapu. Brady przypomniał mu w czasie debaty, że minimalna stawka jest jedna, co oznacza, iż pułapów niższych i wyższych nie posiada. Rauner też powiedział wcześniej, że obniżyłby stawkę, a potem zmienił zdanie i postanowił ją podwyższyć. Pogubił się, zdenerwował, dołożył więc kilka milionów na reklamy i zmusił ludzi, by o wpadce zapomnieli. Dillard nie mógł sobie na to pozwolić i tłumaczy się do dziś.
Quinn tym razem ma czyste konto jeśli chodzi wpadki dotyczące wiedzy o otaczającym świecie i potrzebach ludzi, bo aktywnie w kampanii uczestniczyć nie musi. Zapisuje sobie co lepsze kąski, by wykorzystać je później przed listopadem. Powolutku odrabia wyniki w sondażach, jeszcze pół roku temu rekordowo niskie, nie wydaje pieniędzy i zbiera siły na główne starcie. Jesienią zmierzy się z wycieńczonym prawyborami kandydatem republikanów, przeciw któremu wykorzysta argumenty używane właśnie przez kolegów. Poza tym będzie miał więcej pieniędzy, bo ich w ogóle nie wydaje. Chyba, że zwycięzcą będzie Rauner. Wtedy, i tylko wtedy może być ciekawiej.
Miłego weekendu.
Rafał Jurak
E-mail: rafal@infolinia.com
'