Przed południem w kościele było pusto. Adam ukląkł w ławce. Odmówił pacierz, lecz czuł, że wyklepanie wyuczonej na pamięć modlitwy jest mało skutecznym sposobem na wyproszenie cudu. A jedynie to mogło uratować jego ukochaną. Umierała, a wszyscy wokół byli bezradni.
– Powiedz mu szczerze, prosto z serca, z czym przychodzisz, a z pewnością cię wysłucha.
Adam podniósł wzrok. Ksiądz, który się nad nim pochylił, nie był z tej parafii. Młody człowiek nigdy go wcześniej nie widział. Zaawansowany wiekiem mężczyzna w habicie ujmował jakąś dziwną łagodnością, promieniował z niego spokój i pewność siebie. Położył chłopakowi rękę na ramieniu, uśmiechnął się i odszedł w kierunku zakrystii. Trochę zaskoczony Adam odprowadził go wzrokiem.
„Panie Boże”, mówił szeptem. „Nie umiem ładnie mówić. Jestem grzesznikiem. Do kościoła chodzę rzadko, ale Basia umiera. Nie trzeba jej jeszcze mi zabierać. Ja nie wiem, jak cię prosić. Zabierz mnie, ale ją uratuj. Po mnie nie będą płakać, a po niej strasznie. Nie gniewaj się, Panie Boże, że tak gadam prosto z mostu, ale nie jestem po szkołach. Mam tylko ją. Jak mi ją zabierzesz, to po co mi żyć? Wiem, że nigdy nie będę w stanie się odwdzięczyć, jak ją uratujesz, ale Ty możesz. Ja nie. Proszę, nie daj jej umrzeć, a nawrócę się i będę katolikiem takim jak trzeba”.
– Jak trwoga, to do Boga, co? – spytał retorycznie proboszcz Demel, który znany był z raczej surowego podejścia do parafian. – Na mszy świętej to ty pewnie nie bywasz. Weź ten różaniec. Modlitwa na różańcu jest najskuteczniejsza.
– Nie umiem się modlić na różańcu. Ten drugi ksiądz powiedział, żebym się modlił szczerze, tak jak potrafię – odpowiedział pokornie Adam.
– Jaki drugi ksiądz? – zdziwił się proboszcz.
– No ten, co parę minut temu wszedł do zakrystii.
– W tym kościele nie ma żadnego drugiego księdza. Ja cały czas byłem w zakrystii i zapewniam cię, że nikt tam nie wchodził, a tym bardziej jakiś ksiądz. Coś bym musiał chyba o tym wiedzieć, nie. Przywidziało ci się, synku.
– Ale przecież... – Adam był zdezorientowany.
– Módl się chłopcze, módl. Modlitwa jest ci bardzo potrzebna.
Ksiądz westchnął ciężko. Wciąż słyszał o problemach młodych ludzi z narkotykami, a alkohol tylko dopełniał dzieła zniszczenia. Kapłan pomyślał, że temu młodzieńcowi najwidoczniej nie udało się uniknąć zejścia na złą drogę. Co się dzisiaj dzieje ze światem?!
Odszedł w stronę ołtarza.
Adam poklęczał jeszcze chwilę w ławce, po czym wstał i, nadal niepocieszony, opuścił świątynię.
Robert wpadł na melinę jak burza. Majecha przycinał właśnie z kumplami w pokerka, a nie lubił, by mu wtedy przeszkadzać. Spojrzał na Roberta z wyrzutem, lecz irytacja szybko przerodziła w wyraz najwyższego zaskoczenia. Robert był wściekły. Z impetem zatrzasnął za sobą drzwi i stał w progu niczym rozjuszony byk, gotowy do ataku.
– Co jest, Robcio? Coś ty taki wkurwiony? – zagadnął z głupia frant.
Robert powoli podszedł do stolika, badawczo wpatrując się w bandziora.
– Ktoś ciężko pobił i zgwałcił tę dziewczynę, cośmy ją spotkali koło garaży. Zastanawiam się, czy nie wiesz, kto to był – wycedził.
Na twarzy Majechy nie drgnął ani jeden mięsień. Pozostałe opryszki przypatrywały się obydwu młodym mężczyznom, zastanawiając się, kiedy ich kumpel nie wytrzyma i rozpieprzy tego lalusia w drobny mak. Jednak nic takiego się nie stało – Robert był zbyt bandycie potrzebny. Dzięki niemu Majecha miał niezłe źródło dochodów i doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
– Nie wiem, dlaczego akurat mi to mówisz, Robcio. Chyba nie myślisz, że to któryś z nas – powiedział i rozejrzał się wymownie po siedzących przy stole pokerzystach.
– Spóźniliście się wtedy z Łysym... – naciskał Robert.
Majecha patrzył na niego spokojnie.
– No pewnie, że się spóźniliśmy! W „Merkurym” akurat było piwko, no to jak się mieliśmy nie spóźnić… Nie, Łysy?
– No – ochoczo potwierdził zapytany.
– No widzisz, Robcio? Łysy potwierdza, a sam wiesz, że jest tak głupi, że nie potrafiłby kłamać.
– Jeżeli mnie robisz w chuja, Majecha... To jest, kurwa, poważna sprawa! Obym się nie dowiedział, że miałeś z tym coś wspólnego…
– No co ty, Robcio? Znasz mnie przecież. Ja bym przecież muchy nie skrzywdził – stwierdził bandzior, na co towarzystwo wybuchło gromkim śmiechem.
Majecha spojrzał na nich karcąco i śmiechy umilkły.
– No właśnie. Znam cię i dlatego tu przyszedłem – odpowiedział Robert.
– Ty, Robcio, lepiej siadaj tu z nami, walnij lufę i zagraj w pokerka. Coś czuję, że ci dzisiaj karta pójdzie.
Z leżącej na środku stołu talii Robert podniósł wierzchnią kartę i cisnął ją na blat. Wzrok graczy odruchowo powędrował za nią. As pik.
– Innym razem.
– Robert odwrócił się i wyszedł, zostawiając otwarte drzwi.
– A jak pójdzie na psiarnię? – zaniepokoił się Łysy.
– Daj spokój, Łysy. I co im powie? Nie ma dowodów. Poza tym na pewno wie, że kapuś długo nie żyje. W końcu sprzedaje fanty i w jakiś sposób jest jednym z nas.
Majecha miał rację. W świetle prawa Robert był paserem, czyli przestępcą. Wizyta na milicji byłaby głupotą i finansowym samobójstwem. Chłopak nie wierzył w zapewnienia bandziora, ale instynkt samozachowawczy powstrzymywał go przed zawiadomieniem organów ścigania. Nic by przecież nie zyskał, a do stracenia miał stanowczo zbyt wiele.
– Ty, a jak ta cipa nas podpierdoli? – Łysy nie dawał za wygraną.
– Nie ma szans. Słyszałem, że jest na wykończeniu. Nawet gdyby przeżyła, to by się jej stanowczo wytłumaczyło, że zawiadamianie milicji nie leży w jej interesie. Ale konowały gadają, że nie wyjdzie z tego, a ja wierzę konowałom. Komuś trzeba wierzyć, nie, Łysy?
– No.
Uspokojony bandzior wrócił do gry.
– Dla mnie dwie.
Majecha rzucił na stół dwie karty i sięgnął po butelkę z tanim winem.
W szpitalu Adam był już o szóstej. Anna Roszak siedziała skulona na korytarzu.
– Jest po operacji – wyszeptała. – Mówią, że najbliższe godziny będą decydujące.
Objął ją swoim silnym ramieniem.
– Musimy wierzyć, że wszystko będzie dobrze – starał się ją uspokoić.
Sam wierzył w to rozpaczliwie, a właściwie starał się wierzyć. Gdzieś głęboko w zakamarkach mózgu, jakiś zwierzęcy instynkt ostrzegał go, że niedługo stanie się coś złego, lecz on starał się nie dopuszczać tych myśli do świadomości. Każdą komórką ciała wołał w duchu o życie dla Basi. Świat w tej chwili nie istniał. Była tylko ona i nadzieja, której trzymał się kurczowo, z całych sił. Nie pozostało mu nic więcej.
cdn
Marek Kędzierski – autor powieści sensacyjnych, które szybko zdobyły sobie rzesze wiernych fanów
'