Kalifornijski senator Leland Lee głosował za zakazem posiadania broni typu wojskowego przez obywateli swego stanu. Opowiedział się przeciw sprzedaży pocisków z domieszką ołowiu, bo szkodzą środowisku naturalnemu. Powiedział „tak” w sprawie dokładnej kontroli życiorysu potencjalnych posiadaczy pistoletów. W każdym głosowaniu demokratyczny senator Lee pokazywał, że stoi w jednym szeregu z przeciwnikami powszechnego dostępu do broni palnej.
Dziś prokuratura stawia mu kilka zarzutów dotyczących przemytu i nielegalnej sprzedaży produktów przemysłu zbrojeniowego. Grozi mu w sumie 45 lat więzienia i prawie milion dolarów grzywny.
Czy senator Lee jest największym hipokrytą wśród polityków. Nie, ale ostatnio ciekawszych wpadek nie było.
Leland Lee w zamian za dość pokaźne wynagrodzenie pośredniczył w sprzedaży karabinów i pocisków samonaprowadzających pewnej grupie muzułmańskich fanatyków z Filipin. Co ciekawe, część broni miała zostać przewieziona do USA.
Wydawałoby się, że próba przemycenia do kraju przenośnej rakiety wzbudzi wątpliwości senatora. Nie, nic z tych rzeczy.
Chciwość okazała się większa. Na szczęście tym razem tak sie złożyło, że kupujący byli podstawieni przez FBI, a cała transakcja nagrywana. Widzimy jednak, że stare powiedzenie „Każdego można kupić, to tylko kwestia ceny”, nie traci na znaczeniu.
Z jednej strony chodziło o pieniądze. Z drugiej ważne jest, gdzie miały one trafić. Otóż umowa z podstawionymi agentami przewidywała wpłacenie części z nich na fundusz wyborczy tego polityka. Chodziło o wypranie pieniędzy i wsparcie jego starań o reelekcję. To drugi, obok pieniędzy, najważniejszy cel dla polityka. Władza.
Jestem niemal przekonany, że gdyby zarzuty pod jego adresem były mniejszego kalibru i nie groziłoby mu kilkadziesiąt lat w federalnym zakładzie penitencjarnym, koledzy z partii wsparliby jego kandydaturę jeśli miałby choćby cień szansy na zwycięstwo. Opinia wyborców nie ma znaczenia, ustaliliśmy przecież wcześniej, że jak się posiada kilka milionów każdego można kupić.
Od pewnego czasu widzimy, że każda kolejna kampania wyborcza, na każdym szczeblu, swym przebiegiem nie różni się znacząco od szamba. Zmienia się niewiele, może poza coraz brutalniejszymi i kłamliwymi reklamami wyborczymi. Dla polityka najważniejsza jest bowiem wygrana, nie liczy się nic innego. Jeśli ktoś zyska poparcie określonej liczby wyborców, to może być nielegalnym handlarzem bronią, znęcać się nad zwierzętami i uważać, że tornada są wynikiem praw przyznawanych gejom. Otrzyma poparcie własnej partii, bo liczy się wygrana. Nawet jeśli poparcie jest wynikiem wyłącznie jeszcze większej niechęci do jego konkurenta.
Powstanie Instytutu Gallupa w 1935 r. zmieniło świat, a przede wszystkim sposoby wpływania na ludzi. Teoretycznie bada się w nim i podobnych mu instytucjach opinię publiczną, co ma poszerzać naszą wiedzę o świecie i pomagać we właściwych wyborach. W rzeczywistości dostarcza się amunicji politykom i grupom wpływów. Jeśli jakiś gest lub słowo pomóc ma w zdobyciu sześciu głosów to inwestuje się milion w każdy z nich.
Wychodzą z tego czasem idiotyczne sytuacje, na przykład gdy polityk cierpiący na zaawansowaną zoofobię, czy też jej odmianę – kynofobię, zmuszony jest przez swój sztab do pogłaskania psa przed kamerami telewizyjnymi, bo podniesie to jego szanse u właścicieli domowych czworonogów.
W Illinois hipokrytów podobnych do Lelanda Lee z Kalifornii nie brakuje. Nie ma co ukrywać, żyjemy w najbardziej skorumpowanym stanie w USA. Nigdzie bogacenie się kosztem podatników nie przyjęło tak monstrualnych rozmiarów. Nigdzie też nie jest tak bardzo tolerowane. O przekrętach mówimy niemal z dumą, tak, jakby była to atrakcja porównywalna do Willis Tower lub muzeum Al Capone.
Podobno wybierani przez nas politycy stworzeni są na nasz wzór i podobieństwo. Pochodzą z naszych dzielnic, odebrali podobne wychowanie, chodzili do podobnych szkół, od wczesnych lat wpajano im podobne wartości. Skoro większość z nich sprzedałaby własną rodzinę za kilka groszy, podpisała umowę z diabłem dla wygranej w wyborach, to czy oznacza to, że jesteśmy tacy sami? Przy pierwszej okazji wykorzystamy sytuację, naciągniemy prawo, postąpimy nieetycznie? Raczej nie. Chociaż mając wokół chciwych polityków i społeczników dopytujących się za każdym razem co będą mieli z dobrego uczynku, powolutku przesiąkamy takimi zachowaniami.
Wydaje się, że nasi politycy – każdego szczebla – bardzo szybko nabierają odporności. Pomaga im w tym fakt, że nie muszą martwić się za co jutro zrobią zakupy spożywcze, czy stać ich będzie za rok na opłacenie szkoły dla dzieci, skąd wziąć pieniądze na spłatę pożyczki, czy przypadkiem nie wezwie ich ktoś na dywanik i nie wręczy wypowiedzenia oraz to, że z żadnej decyzji nigdy nie muszą się nikomu tłumaczyć. Oczywiście teoretycznie powinni osobom, które na nich głosowały, ale jak jest wszyscy wiemy. Raz zdobyty urząd trudno jest podobno stracić.
Dlatego wszyscy, którzy spodziewają się w listopadzie politycznego przewrotu w naszym stanie mogą się srodze rozczarować. Nasz obecny gubernator doskonale zdaje sobie sprawę, że więcej głosów przysporzy mu obietnica zachowania jakiegoś programu i finansowania pewnej grupy nawet kosztem podniesienia podatków, niż obietnica bolesnych reform. Jego sztab wie doskonale, że każdego można kupić. Nie musza to być pieniądze z konta wyborczego. Mogą pochodzić z deficytowego budżetu. Jego przeciwnik startuje pierwszy raz. Brakuje mu doświadczenia, więc szczerze zapowiada zaciskanie pasa i konieczność ograniczenia kadencji polityków. Mimo że zmierzy się z najniżej notowanym w sondażach gubernatorem w kraju, szampana chyba jeszcze nie powinien otwierać.
Miłego weekendu.
Rafał Jurak
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
'