----- Reklama -----

Ogłoszenia, felietony, informacje Polonijne - Tygodnik Monitor

30 kwietnia 2014

Udostępnij znajomym:

Trwa pobieranie wersji audio...
'

– Teraz już właściwie mogę pani powiedzieć. Nikt z lekarzy nie dawał Basi najmniejszych szans na przeżycie. To miała być kwestia kilku godzin, może doby. Trudno im po prostu uwierzyć w to, co się tu wydarzyło, a przypadki niezrozumiałych dla medycyny ozdrowień zdarzają się na świecie niezwykle rzadko.

– Więc to cud od Boga?

– Ujęłabym to trochę inaczej. Nauka wciąż daleka jest od poznania możliwości ludzkiego ciała i umysłu. Na pewno istnieje jakieś racjonalne wytłumaczenie, ale my lekarze go jeszcze nie znamy.

– Niech pani mówi to, co chce, pani doktor, ale ja myślę, że Pan Bóg po prostu się nad nami ulitował – powiedziała starsza kobieta z głęboką wiarą w głosie.

Odwróciła się do córki, która w tym momencie szepnęła coś cicho.

– Co mówisz, kochanie? – nachyliła się nad Basią.

– Gdzie jest Adaś? – wyszeptała dziewczyna.

– Cały czas ze mną był tu, serduszko. Wczoraj zabrali go chyba do wojska. Niedługo na pewno się zobaczycie.

Basia odetchnęła z ulgą i zamknęła oczy, a jej matka zdała sobie sprawę, że przecież chłopak wciąż żyje w przeświadczeniu o śmierci narzeczonej. Jak strasznie musi cierpieć! Postanowiła zadzwonić do jednostki natychmiast, gdy tylko wyjdzie ze szpitala. Na poczcie powinni znać właściwy numer i na pewno go tam poinformują. Na pewno.

ROZDZIAŁ X

Wczesny poranek następnego dnia płynął leniwie jak zwykle, aż do chwili, gdy do gabinetu majora wbiegł wzburzony oficer polityczny.

– Kur.., nie uwierzysz! Ten cały Gawlik uciekł! – wykrzyknął od drzwi.

– Jak to uciekł? – Czapski doskonale udawał zaskoczenie.

– Właściwie jeszcze nie wiadomo dokładnie, jak. Konwojenci pieprzą coś bez ładu i składu. Że ktoś ich po drodze zatrzymał, że stracili przytomność, i jak się obudzili, to Gawlika już nie było.

– Jasna cholera! Wiedziałem, że to lepszy cwaniak, ale że aż taki dobry? – majora Czapskiego na­prawdę zadziwiła skuteczność Iwanowa. – Ale daleko nie ucieknie, złapią go pewnie jeszcze dzisiaj. Obława już poszła?

– Poszła. Wiem, że go złapią, a wtedy ja go chyba zabiję. Na co ten idiota liczył? – kapitan zastanawiał się na głos. – Idę, może już coś wiadomo.

– Daj znać, jak już go złapiecie – powiedział major za odchodzącym kapitanem.

Niestety, do końca dnia nie ujęto zbiega, obława zakończyła się niepowodzeniem. Nikt nie mógł pojąć, jak Gawlikowi się udała ta sztuka, jednak panowało powszechne przekonanie, że ujęcie uciekiniera to tylko kwestia czasu. Może kilku dni, a najwyżej tygodnia, gdyby zbieg faktycznie okazał się wyjątkowo sprytny.

Kolejny dzień nie przyniósł nic nowego i parę minut przed piętnastą major Czapski zbierał się do domu.

– Priwiet, towarzyszu majorze! – zawołał wesoło Iwanow od drzwi. – Przychodzę się pożegnać. Stę­skniła się za mną mateczka Rosija i czas wracać.

Major podszedł do drzwi, sprawdził, czy nikt za nimi nie stoi, po czym zamknął je, przekręcając klucz od wewnątrz.

– No i co? – spytał Rosjanina.

– Z czym? – Wołodia udawał, że nie rozumie.

– No z tym młodym! Wołodia, nie wygłupiaj się...

– Tadziu, ja twój drug serdeczny. Wybawiłem cię od kłopotu. Daj sobie spokój z tym młodym żołnierzem i nalej wódki. Jego nie ma, a strzemiennego wypić trzeba, jak to się u was mawia.

Tadeusz Czapski pokręcił tylko głową i otworzył barek. Na sam widok jego zawartości radzieckie ser­ce Iwanowa rosło, jego twarz jaśniała radością ni- czym u dziecka, które dostało właśnie swoją wymarzoną zabawkę, a rosyjska dusza zaczynała śpiewać.

Major sięgnął po kieliszki. Tymczasem kapitan Błaszczyk wyczekiwał z niecierpliwością wiadomości o schwytaniu zbiega. Jako odpowiedzialny za sprawę Gawlika czuł się wyjątkowo podle. Góra będzie się go czepiać: a czemu nie dopilnował, a kiedy uciekiniera złapią, jak mogło do tego dojść, i tak dalej. Ten durny pętak napsuł mu mnóstwo krwi.

– Obywatelu kapitanie – oficer dyżurny stał na baczność. – Melduję, że wczoraj był telefon do tego Gawlika. Ktoś prosił, żeby mu przekazać, że ta jego narzeczona jednak żyje. Nie wiem, czy to ma jeszcze jakieś znaczenie.

– Jeszcze go nie złapali? – spytał surowo oficer polityczny.

– Jeszcze nie. Cały czas trwają poszukiwania.

– Jak już go złapiemy i się dowie, to może będzie mu się lżej siedziało – mruknął Błaszczyk pod nosem, bardziej do siebie, niż do żołnierza. – Możesz odejść. Meldować mi natychmiast, jak już go będziecie mieli.

Żołnierz zasalutował i wyszedł, a kapitan znów pogrążył się w rozmyślaniach.

ROZDZIAŁ XI

W czwartkowe popołudnie profesor Kwiatkowski jak zwykle wracał do domu trochę później. W Szkole Podstawowej nr 4 ostatnia lekcja języka polskiego kończyła się o piętnastej. Właściwie lubił te spacery ze szkoły do domu. Ten niecały kilometr marszu po­zwalał mu wyciszyć się i odpocząć od zgiełku panującego na szkolnych korytarzach.

Tego dnia postanowił pójść na skróty, przez targowisko przy ulicy Broni Pancernej, w takie dni i o tej porze zupełnie opustoszałe. Miał trochę klasówek do sprawdzenia i chciał jak najszybciej się za nie zabrać. Obiecał przecież klasie 8b, że poprawi je na następną lekcję i nie zamierzał sprawić uczniom zawodu, ku autentycznej rozpaczy niejednego z zainteresowanych. W połowie drogi przez targowisko dostrzegł grupkę młodych ludzi, stojących przy jednym z betonowych stołów, na których w dni targowe handlarze rozkładali swoje towary. Puszczona w kółko butelka wina zaprzątała całą ich uwagę. Profesor postanowił zignorować tych ludzi, popijających w miejscu publicznym. Byli dorośli i nie wyglądali na takich, których warto byłoby nawracać na właściwą drogę. Żaden z nich nigdy nie był jego uczniem – miał doskonałą pamięć do twarzy – więc  nie zamierzał poświęcać im swojego dzisiaj szczególnie cennego czasu. Niestety, plan spalił na panewce. Jeden z młodzieńców, najwyraźniej szef grupy, opuścił towarzystwo i szybkim krokiem podszedł do profesora. Zbliżył się do Kwiatkowskiego i zrównał się z nim, idąc obok.

– Dzień dobry, panie profesorze – ukłonił się przepisowo.

Nauczyciel zatrzymał się i spojrzał na intruza. Ten skinął mu ponownie głową i wyrzucił z siebie swoje „dzień dobry”, czekając na reakcję Kwiatkowskiego. Wyglądał na około trzydzieści lat, a zniszczona alkoholem twarz postarzała go mocno, lecz, ku zaskoczeniu polonisty, nie wyglądał na zupełnego degenerata.

– Czy my się znamy? – spytał nauczyciel głosem, od którego uczniowie kulili się w ławkach.

– W pewnym sensie tak – odparł zapytany, z zakłopotaniem przestępując z nogi na nogę. – Pan może mnie nie pamiętać, ale ja jestem tym, któremu parę lat temu pan na osiedlu spuścił wpier..., to znaczy zbił, bo z kolesiami zaczepialiśmy jedną panią na przystanku. Nazywam się Krzysztof Rzeszewski.

cdn

Marek Kędzierski – autor powieści sensacyjnych, które szybko zdobyły sobie rzesze wiernych fanów



'

----- Reklama -----

KD MARKET 2025

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor