Czekam na wyznaczone spotkanie. W poczekalni. Właściwie to taki miły pokój. Fajnie oświetlony, z kolorowym dywanikiem na podłodze wykonanej z bardzo egzotycznego drzewa. Co jakiś czas ktoś zagląda i pyta, czy czegoś nie potrzebuję. Kawa? Może herbata? Odrobinę wody? Z uśmiechem odmawiam i spoglądam na dorodny kwiat w donicy. Widziałem już kiedyś podobny...chyba w ogrodzie botanicznym...
Z nudów zaczynam przeglądać pozostawioną na stoliku gazetę. Jakiś magazyn. Trudno powiedzieć, do kogo jest skierowany, bo dopiero w połowie grubego pisma trafiam na pierwszy tekst. Wcześniej były same reklamy. Głównie łodzi motorowych, wczasów na bezludnych wyspach i samochodów Tesla.
Skupiam się na tekście.
Stres! - głosi tytuł.
O, coś dla mnie, bo stresu nie lubię, a ostatnio nie potrafię go uniknąć. Artykuł to seria rozmów z ważnymi i zamożnymi mieszkańcami Chicago. Pierwsza bohaterka ma problemy z psem. Po pierwsze w ekskluzywnym budynku w centrum miasta nie ma warunków do jego wyprowadzania. Nie ma też na to czasu. Więc wynajmuje osobę, która zabierze psa, wywiezie do parku, po czym przywiezie bezpiecznie. Trzy razy dziennie. To wielki stres, bo przez kilkanaście minut nie wie, co się z jej pupilem dzieje. Może będzie wypadek, może ucieknie? Więc przez ten ponad kwadrans prawie cały czas rozmawia z wyprowadzającym, który szczegółowo opisuje wydarzenia chwila po chwili. Łącznie z kolorem. Jednak najbardziej problematyczne są wakacje. Wynajęcie obcej osoby do opieki na dłuższy czas przyprawia ją o drżenie serca, więc zabiera pupila ze sobą. Zwykle do willi na południu kraju, gdzieś w Kalifornii. Po chwili dowiaduję się, że chodzi o stres czworonoga, który kiepsko znosi podróż i aklimatyzację w innym klimacie.
Dobrze, że nie mam apartamentu w śródmieściu i chaty w Kalifornii, bo to rzeczywiście depresja może dopaść człowieka i zwierzę.
Druga rozmowa ma bardziej sportowy charakter. Mężczyzna w średnim wieku lubi grać w golfa. Swoje wyjazdy planuje tak, by zawsze mieć jakieś pole w pobliżu. Bardzo stresująca jest konieczność zatrzymania się w miejscu, gdzie kijem nie może się zamachnąć. Rekompensuje to sobie wtedy odwiedzinami w dobrej restauracji, czasami wybierze się na jakiś koncert symfoniczny, by ukoić nerwy. Biedaczysko...
Przypomina mi się w tym momencie jeden z przyjaciół, który nie wie co to stres. Nigdy się nad tym nie zastanawia. Mówi, że nie ma czasu. Rano myjąc zęby wypuszcza psa na działkę za domem i jednocześnie budzi dwoje nastoletnich pociech. Między założeniem koszuli i spodni nastawia kawę, robi sobie kanapkę na drogę i wychodzi do pracy. Resztą zajmuje się żona, która kończy wyprawianie pociech i sama opuszcza dom. W ciągu 10 godzinnej pracy odbiera około setki telefonów - od syna w sprawie weekendowej wycieczki z klasą, córki domagającej się nowej sukienki, banku przypominającego o spłacie kredytu, żony przypominającej o zakupach spożywczych i klienta próbującego zmienić podpisaną już umowę. Wieczorem, po powrocie w domowe pielesze, wysłuchuje relacji, rozwiązuje kilka problemów, wyznaczy kary dla nieposłusznych i nagrodzi za dobre sprawowanie. Gdy już dzieci zasną wraz z żoną cichutko sprawdzają, czy na ich ciałach nie pojawiły się jakieś tatuaże, sprawdzają pod materacem syna aktualne lektury, jakimi się fascynuje, po czym uspokojeni zasypiają przed telewizorem. Tuż po północy budzi ich szczekanie psa, którego zapomniał wpuścić wychodząc do pracy. Jaki stres?
Mając jeszcze kilka minut przerzucam w magazynie kolejne kilkadziesiąt stron i trafiam na temat numeru. Diety. No cóż, też fascynujący temat. Dowiaduję się, że przebojem tego lata są specjalne ośrodki, głównie na Karaibach, gdzie w ciągu tygodnia można zrzucić nawet 15 funtów. Bomba! Wykupujemy takie wczasy za ok. 13 tysięcy dolarów, wyjeżdżamy i przez kilka dni pławimy się w słońcu lub odpoczywamy pod palmami. Jedyne, czego tam nie ma, to jedzenie. Tak jest. Rano szklanka soku, w południe woda, wieczorem szaleństwo, bo przysługuje nam listek sałaty i multiwitamina.
No cóż, szkoda. Akurat w tym momencie nie mam wymaganej do przeprowadzenia tej diety sumy. Będę musiał odłożyć zrzucanie zbędnych kilogramów na inną okazję, bo pozbawianie się posiłków bez wyjazdu na Karaiby wydaje mi się jakieś takie... mało atrakcyjne.
Jest jeszcze artykuł o ochronie fauny na Hawajach. Tamtejszy rząd postanowił zaopiekować się wymierającym gatunkiem kaczek wybijając wszystkie inne odmiany, nie znajdujące się akurat pod ochroną. Po zakończeniu akcji będzie tam 120 sztuk wodnych ptaków. Podobny los czeka sowy, które ktoś przywiózł ze stałego lądu 100 lat temu i teraz są już niepotrzebne, oraz jakąś odmianę gryzonia, który nikomu nie wadzi wprawdzie, ale jak wybiją sowy to będzie go za dużo. Pomysłodawcy obiecują, że nie wpłynie to na jakość usług w solariach i na kolor trawy na polach golfowych.
Resztę kartek magazynu zajmują reklamy. Tym razem głównie biżuterii, hoteli i kosmetyków.
30 minut później, po zakończonym spotkaniu, wychodzę z tego dziwnego miejsca zestresowany, głodny i myśląc jeszcze o Hawajach.
Po drodze kupuję lokalną gazetę, w której na pierwszej stronie jest zdjęcie Quinna wymachującego palcem w stronę Raunera, na drugiej stronie Emanuel wygraża mieszkańcom, ale z uśmiechem. Kupuję hot doga, siadam w parku miejskim całkowicie pozbawionym fauny, ale bogatym w zakazy i kończę lekturę. Na trzeciej stronie reklama Forda, na czwartej informacja, że w nocy z ranami postrzałowymi trafiło do szpitala 11 osób.
Uff, jestem u siebie...
Miłego weekendu.
Rafał Jurak
rafal@infolinia.com
'