Przed laty artystyczne skłonności wyrażane przez młodzież w postaci wielkich malowideł i napisów na ścianach budynków traktowane były przez sądy pobłażliwie. W latach 90. ówczesny burmistrz Chicago, Richard Daley, uznał graffiti za wandalizm i wprowadził surowe kary. Gdy okazało się, że większość graficiarzy to nastolatkowie, odpowiedzialność za kary pieniężne miasto przerzuciło na ich rodziców. Niewiele to pomogło. Rahm Emanuel kontynuuje walkę i zapowiada jeszcze ostrzejsze kary. Czy to coś pomoże?
Policja traktuje to jako akt wandalizmu i według większości mieszkańców słusznie, bo niewiele z nich cieszy oko, większość szpeci i przekazuje obraźliwe treści. Każdego roku miasto przeznacza na usuwanie graffiti miliony dolarów. Gdyby nie to, na żadnej ścianie chicagowskich budynków nie byłoby już prawdopodobnie wolnego miejsca.
Walka z graffiti zaczęła się dawno. Najpierw pojawiły się mandaty, których koszt podnoszony był co kilka lat. Później zakazano sprzedaży farb w aerozolu, co nie przyniosło żadnych korzyści, bo można jej kupić na każdych przedmieściach. Nawet przerzucenie odpowiedzialności na rodziców nie przyniosło rezultatów. W tej chwili Rahm Emanuel kontynuując politykę swego poprzednika stara się zwalczać graficiarzy wszelkimi dostępnymi sposobami, wśród których najważniejszym orężem mają być dotkliwe i coraz wyższe kary finansowe.
Graficiarze i właściciele biznesów to naturalni wrogowie. Jedni starają się na murach budynków tworzyć malarskie obrazy, drudzy dążą do ich usunięcia i uznają je za wandalizm. Obydwie strony zgadzają się jednak, że zaproponowane niedawno przez Rahama Emanuela wyższe mandaty nie ograniczą tego procederu.
Burmistrz Chicago chce podwyższyć grzywnę z obecnych 750 dolarów do co najmniej 1,500; z maksymalną karą dla przyłapanych wielokrotnie w wysokości 2 i pół tysiąca. Przy okazji niszczenie mienia kosztować będzie tysiąc, a nie 500 jak obecnie.
Emanuel wierzy, że uliczny graficiarz zastanowi się dwa razy zanim sięgnie po spray z farbą. Uzyskane w ten sposób pieniądze trafiają do ogólnego budżetu miasta, z którego w tym roku burmistrz przeznaczył dodatkowy milion dolarów na zmywanie ściennych rysunków. Problem w tym, że
Nie każdy uważa je za akty wandalizmu
Twórcy ściennych malowideł sami są mocno podzieleni. Część z nich tworzy obrazy zdobiące miasto i doceniane przez mieszkańców. Tworzą oni specyficzną subkulturę, rządzącą się własnymi zasadami i raczej starającą się tworzyć, a nie szkodzić. Druga grupa to pseudoartyści, którym spray z farbą służy wyłącznie do namalowania obscenicznych obrazów lub słów, ewentualnie znaków reprezentujących miejskie gangi. Działania miasta wymierzone są w obydwie grupy. Według wielu osób niesłusznie.
Działające w Chicago grupy zrzeszające ulicznych graficiarzy nie wierzą w skuteczność tych działań. Mury malowane są bowiem w większości przez bardzo młodych ludzi, dopiero zaczynających zabawę z farbą. Nie ma dla nich znaczenia kara finansowa lub więzienie.
- Jak masz 12 lat to miasto nic nie może ci zrobić - przekonują. Uważają też, że władze miasta po prostu nie rozumieją wyjątkowej subkultury ludzi tworzących graffiti.
"Jest w tym coś, co przyciąga" - mówi BboyB, członek uznanej i popularnej nie tylko w naszym mieście grupy Artistic Bombing Crew.
"Robisz to niezależnie od wszystkiego. Nie interesują cię zakazy i kary. Nic nie jest w stanie powstrzymać graffiti" - dodaje artysta.
Większość najstarszych i najlepiej znających realia ulicznych artystów podziela jego zdanie.
"Ktokolwiek, kto myśli że finansowa kara może powstrzymać kogoś przed realizacją swej życiowej pasji nie wykazuje się zbyt wielką inteligencją" uważa Sivel, graficiarz tworzący w Chicago już od lat 80.
Sivel rozumie aldermanów starających się walczyć z malowidłami na ścianach, ale zwraca uwagę, że tworzą je najczęściej młodzi ludzie pochodzący z najuboższych środowisk, których nie stać na zapłacenie jakiejkolwiek kary.
"Czy chodzi więc wyłącznie o to, by zadowolić mieszkańców i pokazać im, że politycy robią coś dla nich? Kto wie." - zastanawia się Sivel - "W końcu przecież przyłapani na gorącym uczynku nastolatkowie i tak nie płacą kar, bo nie mają z czego. Podobnie ich rodzice."
Miasto mówi, że skargi dotyczące graffiti zgłaszane są coraz częściej. Do 19 czerwca wpłynęło ich w Chicago prawie 60,000. W ubiegłym roku było ich 137,000, dwa lata wcześniej 110,000. Tyle tez ściennych malunków usuwają każdego roku miejskie służby.
W ubiegłym roku aresztowano w związku z tym 528 osób, rok wcześniej 564.
Okres rządów Richarda Daley graficiarze nazywają "czasami gestapo". Każdy pamięta determinację, z jaką ówczesne władze zwalczały młodzież z puszkami farby. Powołano wtedy specjalną komórkę w policji zajmującą się wyłącznie tym problemem. Artyści przyznają, że wprowadzony w 1995 roku zakaz sprzedaży farb w sprayu przyniósł niewielkie korzyści.
"W latach 80. i 90. każdy nastolatek biegał po mieście z farbą i był artystą" - mówi BboyB. Przynaje on, że dzięki zakazowi zmniejszyła się liczba malunków i napisów na miejskich autobusach i budynkach.
Czy jest jakieś rozwiązanie?
Zarówno uznani graficiarze jak i biznesmeni chroniący swe budynki przed aktami wandalizmu zgadzają się, że podwyższanie mandatów nie jest słuszna strategią. Pierwsi przekonują, że sprayowanie napisów i znaczków to pierwszy krok do tworzenia później czegoś o wymiarze artystycznym. Drudzy po prostu nie chcą zabrudzonych ścian na swych budynkach.
Obydwie strony uważają jednak, że wydzieleni niektórych powierzchni w mieście do użytku początkujących graficiarzy byłoby najlepszym rozwiązaniem. Niektórzy twierdzą też, że zamiast mandatów powinno się stosować przymusowe prace społeczne. W tej chwili bowiem najbardziej cierpią rodzice nastolatków "tworzących" na murach.
Wielu sądzi też, że akty wandalizmu można zamienić w twórczą pracę, co pomogłoby również w walce z gangami i zmieniło zainteresowania młodzieży z najuboższych dzielnic.
Miasto na razie ma własny plan, który zamierza konsekwentnie realizować.
RJ
'