Spoglądam na skomplikowany wykres i mapę kraju. Obydwie ilustracje bardzo kolorowe, bogato opisane... Wynika z nich, że dochód powyżej 71 tysięcy dolarów nie uczyni przeciętnej rodziny z Illinois bardziej szczęśliwą. Lepiej mają w Nowym Jorku i Kalifornii. Tam mogą zarabiać nawet powyżej 90 tysięcy i będą coraz szczęśliwsi. Ale na przykład w Wisconsin szczęście kończy się podobno na poziomie 65 tysięcy. Na standardową, czteroosobową rodzinę.
Coś tu nie gra.
Oczywiście znam powiedzenie, że pieniądze szczęścia nie dają. Podejrzewam też, że powyżej pewnej granicy coraz większy dochód już nas tak nie cieszy, a po zlikwidowaniu wszystkich trosk dnia codziennego nie wpływa już bezpośrednio na nasze samopoczucie, choć osobiście tego jeszcze nie doświadczyłem. Podobno po zakupie wymarzonego domu, niezłej fury, zapchaniu do granic możliwości konta bankowego pozostają już tylko ciągłe zakupy, które są wręcz źródłem stresu. Tak słyszałem, choć mogą to być plotki.
Nie jestem jednak pewien, czy autorzy opublikowanych danych, czyli specjaliści z pewnej grupy badawczo inwestycyjnej, żyją na tej samej planecie co ja. Halo! Tu Ziemia!
By sprawę zagmatwać jeszcze bardziej dodam, iż wyniki te bazują na poważnych badaniach przeprowadzonych przez naukowców z Princeton, którzy jakiś czas temu postanowili sprawdzić, czy szczęście można kupić. Zwykle ich eksperymenty są interesujące, a wyniki miarodajne. No, ale czasami bywają wyjątki.
Szczęście jest pojęciem względnym, więc jakakolwiek próba jego zdefiniowania jest niezwykle trudna. Na szczęście składa się zbyt wiele czynników. Możemy zadać sobie pytanie, czy zadowoleni jesteśmy z dzieci, pracy, stanu zdrowia, miejsca zamieszkania, pogody, etc. Ważny jest każdy element, a także ich suma. Jak jednak można oddzielić to wszystko i skupić się wyłącznie na dochodach? Czy odpowiadając twierdząco na wcześniejsze pytania możemy być nieszczęśliwi, jeśli zarabiamy za mało? A może odwrotnie: Czy przy kiepskim stanie zdrowia, nieudanym małżeństwie, stojąc na środku ulicy w czasie burzy z gradobiciem myśl, że sporo zarabiamy sprawi, iż poczujemy się szczęśliwi?
Każdy wie, ile zarabia i jaki jest mniej więcej dochód w jego domu. Zobaczmy, czy zgadzamy się z wynikami. Stwierdzono, że człowiek jest coraz bardziej szczęśliwy do pewnego poziomu zarobków. Po osiągnięciu tej granicy dodatkowa gotówka nie wpływa już na nasze samopoczucie. Średnia dla całego kraju to dochód w wysokości 75 tysięcy na przeciętną rodzinę. Oczywiście inaczej wygląda to w poszczególnych stanach. W Tennessee, Kentucky, czy Oklahomie wystarczy sześćdziesiąt kilka tysięcy dolarów. Autorzy badania twierdzą, że dodatkowe 20 tysięcy nie poprawi tam już nikomu samopoczucia. Rodzina z Illinois nie powinna zarabiać powyżej 71 tysięcy, bo nie warto. Bardziej starać się muszą mieszkańcy Nowego Jorku, Kalifornii i Alaski. Im potrzebne jest do osiągnięcia granicy szczęścia już prawie 100 tysięcy. Najtrudniej jest na Hawajach, bo tam cena maksymalnego szczęścia to 122 tysiące.
Poza oczywistymi wnioskami, wyciągam z tego badania jeszcze jeden. Rodziny o dochodzie poniżej zaprezentowanych poziomów nie są w pełni szczęśliwe.
Tyle różnych powiedzeń przychodzi w tym momencie do głowy - Jeśli ktoś twierdzi, że pieniądze szczęścia nie dają, znaczy że nigdy nie był biedny; Szczęście to wybór, a nie wynik ciężkiej pracy; itd. Tylko które jest prawdziwe?
Dla jednych finansowe szczęście to wystarczająca ilość gotówki, by coś zjeść, zapewnić sobie dach nad głową, kupić czasem jakąś książkę i mieć na nowy łańcuch do roweru. Dla innych to nie używanie zniżkowych kuponów w sklepach, nie kierowanie się podczas zakupów dziesięciocentową różnicą w cenie i spokojny sen po zapłaceniu rachunków. Są też tacy, którzy w jeden dzień wydają na swoje podstawowe potrzeby równowartość średniej rocznej pensji i szczęście może im zapewnić tylko stały, wysoki dopływ gotówki.
Nikt nie musi się ze mną zgadzać, ale wydaje mi się, że badania te są tyle samo warte, co przedwyborcze obietnice polityków lub szyling tanzański. Jeśli mielibyśmy poważnie te badania potraktować, to przy jakiejkolwiek propozycji podwyżki powinniśmy kategorycznie odmawiać, by nie zbliżyć się do granicy maksymalnego szczęścia. Fajnie jest mieć przecież świadomość, iż wydarzy się w przyszłości coś, co nas uszczęśliwi.
Nasi skorumpowani politycy też chyba nie znają wyników tych badań. Blagojevich nie wiedział, że przekraczając dochód 71 tysięcy nie będzie bardziej szczęśliwy? Gdyby znał, to nie śpiewałby teraz więziennego bluesa. Może powinniśmy upewnić się, że przed objęciem urzędu każdy ambitny polityk podpisze deklarację szczęścia, w której umieszczone będą te dane? Przy okazji niech podpiszą drugi dokument, mówiący o tym, że nadmiar władzy oznacza kłopoty. Głównie dla wyborców.
Przeglądając te tabelki i wzory przypomina mi się informacja sprzed kilku lat o powołaniu przez rząd komisji mającej stworzyć uniwersalną definicję szczęścia. Miała ona pomóc w badaniach nad zadowoleniem społeczeństwa, a także w określeniu skuteczności polityki aktualnie sprawującej władzę administracji. Ktoś tam doszedł do wniosku, że nasze szczęście jest najlepszym miernikiem popularności polityków.
Zastanawiam się tylko, czy w ocenie definicji wzięto pod uwagę nasze dochody i wyniki przemyśleń naukowców z Princeton. Bo jeśli nie, to cała ta ich ciężka praca będzie do d....
Na razie podzielam opinię, że nadmiar pieniędzy szczęścia nie daje, ale każdy powinien mieć możliwość przekonać się osobiście. Od siebie dodam, że niezależnie od ewentualnego stanu posiadania wyrobionej przez lata opinii o politykach na pewno nie zmienię.
Miłego weekendu.
Rafał Jurak
rafal@infolinia.com
'