Na wschodniej Ukrainie postępuje rosyjska interwencja, wobec której najechany kraj wydaje się bezbronny. Trudno nie zgodzić się z opiniami, że mamy do czynienie z najgłębszym kryzysem w stosunkach międzynarodowych od czasu zakończenia zimnej wojny. Na pewno w Europie.
W ostatnim tygodniu sierpnia na Ukrainie rozpoczął się „nowy etap” faktycznej wojny rosyjsko-ukraińskiej, trwającej od początku marca, gdy Rosja zajęła Krym. Przez pół roku widzowie stacji telewizyjnych i czytelnicy stron internetowych przyzwyczaili się do obecności w nich konfliktu na wschodzie, tlącego i rozżarzającego się w regularnych odstępach. Najpierw zajęcie półwyspu zamieszkałego przez rosyjską większość, potem rozpalenie ognisk separatystycznych w Doniecku i Ługańsku, następnie mniej lub bardziej ciche wspieranie „bojowników” samozwańczych „republik ludowych” (łącznie z wysyłaniem tam „ochotników” z armii rosyjskiej), wreszcie ostatnie wprowadzenie do walki oddziałów z jednostek powietrznodesantowych i specjalnych.
O ile przez wakacje armia ukraińska osiągnęła postępy w walkach z separatystami ze Wschodu, o tyle wejście do walki oddziałów wprost z Federacji Rosyjskiej przechyliło szalę zwycięstwa na korzyść zbuntowanych prowincji i Moskwy. Analitycy wskazują, że Ukraina znajduje się w opałach: kontynuowanie walk ten stan może tylko pogorszyć, ich wstrzymanie wyda zaś kraj nad Dnieprem na pastwę Putina.
Sam konflikt na poziomie lokalnym, w Doniecku czy Ługańsku, ma swoje głębokie przyczyny. Obszary te, włączone do carskiej Rosji w XVIII wieku, kolonizowane były przez Rosjan z północy, którzy na przełomie XIX i XX wieku stworzyli tu ważny ośrodek przemysłowy – Donbas, krainę kopalń węgla, hut i fabryk, jeden z istotniejszych w Związku Radzieckim. To właśnie na te tereny za chlebem zjeżdżali mieszkańcy rosyjskich i ukraińskich wsi, którzy potem niczym surówka żelaza przetapiani byli w jedną, robotniczą wspólnotę, silniej związaną z Rosją i tradycjami ZSRR.
Historia potoczyła się jednak w ten sposób, że Donbas został włączony (jeszcze przed drugą wojną światową) do Ukraińskiej SRR i funkcjonował w niej aż do upadku „Kraju Rad” w 1991 r. Dopóki istniał Związek Radziecki problem tego, że na obszarach poza Rosją właściwą żyją Rosjanie nie było ważny – istniało wielkie imperium, w którym narody mieszały się i poddawane były odgórnym procesom kulturowym. A na początku lat 90. okazało się, że ci sami Rosjanie, którzy do niedawna byli obywatelami imperium, znaleźli się w państwie narodowym, w którym główne skrzypce gra inny naród. Trudno powiedzieć, czy mieszkańcy rejonu Doniecka i Ługańska byli w niepodległej Ukrainie obywatelami drugiej kategorii, jak czasem chcą twierdzić separatyści. Donbas jest głównym ośrodkiem przemysłowym państwa, z dużą ilością robotników zatrudnionych w wielkich zakładach – w naturalny sposób ułatwiało to im walkę o swoje prawa. Zresztą w dużej części reprezentująca rosyjskojęzycznych mieszkańców Wschodu Partia Regionów kilkukrotnie miała udział w rządach, ostatnio tych sprawowanych przez Wiktora Janukowycza. Po tym jednak, kiedy prezydent został na początku tego roku obalony, w Donbasie zawrzało i odezwały się konflikty narodowościowe, w których po trochu winne były obydwie strony – i ci ze wschodu i ci z zachodu państwa ukraińskiego.
W tę atmosferę wszedł Władymir Putin, który postanowił przeprowadzić ostrą rozgrywkę i wyrwać Ukrainę z drogi na którą wprowadził ją Majdan albo przynajmniej sprawić, by jej utrata obyła się jak najmniejszym kosztem. To Moskwa podburzyła ludność w Doniecku i Ługańsku do buntu przeciw Kijowowi – pamiętać zresztą należy, że do tej pory separatyści nie cieszą się powszechnym poparciem, wielu mieszkańców Donbasu nie było za niepodległością, choć pozostawało krytycznymi wobec nowej władzy państwowej.
Pytanie, które stawiają sobie wszyscy mieszkańcy Zachodu, brzmi: co robić wobec coraz bardziej jawnej inwazji Rosji na Ukrainę? Choć wielu mogłoby się oburzyć (ze strachu albo wprost przeciwnie), to wydaje się, że w najbliższym czasie nie będzie mogło dojść do wojny z Rosją. Ani USA, ani Europa nie mają możliwości (i co tu ukrywać: również chęci) do wysyłania swoich żołnierzy na Wschód. Również Władymir Putin, wbrew temu co mówią co niektórzy, niekoniecznie ma ochotę ruszać na Europę ze swoją armią – wojna na Ukrainie jest trochę wojną wewnątrz „rosyjskiego świata”, nakierowaną tak samo na sprawy międzynarodowe jak i wewnętrzne (pokazanie Rosjanom siły władzy i karmienie ich mocarstwowych ambicji). Putin będzie atakował przede wszystkim propagandowo (twierdząc, że Zachód to kraina moralnego zepsucia), politycznie (pożyteczni idioci wśród wszystkich nacjonalistów chcących rozbić Unię Europejską) i gospodarczo (kurek z ropą i gazem).
Warto jednak podjąć wyzwanie Putina i pokazać mu, że USA i Europa nie pozwolą grać sobie na nosie. Każdy sukces „niedźwiedzia ze Wschodu” to kolejna bramka stracona w meczu Rosja-Zachód, choć wprowadzenie sankcji było też bolesne dla Moskwy. Teraz trzeba pokazać, że agresywna polityka Putina będzie powstrzymana – prezydent Obama podkreślił w tym tygodniu gwarancje bezpieczeństwa dla państw bałtyckich, a na wschodnich granicach NATO powinny powstać bazy wojskowe, które pokazałyby, że sojusz zamierza bronić nie tylko Europy Zachodniej, ale również Środkowo-Wschodniej. Nie można pozwolić na to, by rosyjski „macho” mógł igrać sobie z demokratycznym światem.
Tomasz Leszkowicz
'