Rozkaz, który przekazano Adamowi, był jasny. Celem kolejnej akcji pod jego dowództwem stała się afgańska wioska. Podejrzewano jej mieszkańców o wspieranie mudżahedinów, straszliwie torturujących żołnierzy radzieckich. Ta informacja wystarczyła mu w zupełności do rozpoczęcia akcji.
Porucznik wysadził część ludzi wcześniej, przed wioską. Zadaniem oddziału wsparcia było odcięcie wrogom wszelkich możliwości wydostania się z zasadzki. Na dźwięk zbliżających się wojskowych śmigłowców mieszkańcy wioski wpadli w panikę, a kilkunastu młodych mężczyzn rzuciło się do ucieczki, ale strzały z kałasznikowów grupy ryglującej zasadzkę szybko ostudziły ich zapał. Wrogowie padali martwi pod precyzyjnym ogniem wychowanków Iwanowa. Nikt nie miał prawa się wymknąć.
– Towarzyszu poruczniku, gotowe. Mamy wszystkich – zameldował sierżant Bakunin. – Czekamy na dalsze rozkazy.
– W porządku. Róbcie swoje.
Porucznik z odległości kilkudziesięciu metrów przyglądał się stłoczonym na placu mieszkańcom. Kobiety głośno zawodziły, a co niektóre podnosiły trzymane na rękach szczelnie opatulone niemowlęta, próbując wzbudzić litość w podoficerach. Kilkuletnie maluchy trzymały się kurczowo rodziców, rozglądając się wokół wielkimi z przerażenia oczami, inne wtórowały swoim matkom głośnym płaczem. Tylko dzieci do końca nie zdawały sobie sprawy, co się właściwie dzieje.
Właśnie zakończono kopanie szerokiego rowu, żołnierze odebrali Afgańczykom łopaty. Żołdacy zaczęli brutalnie wpychać wieśniaków do wykopu. Podniósł się ogłuszający wrzask rozpaczy. Kobiety błagały, by oszczędzić ich potomstwo. Mężczyźni wskakiwali do dołu bez słowa, z zaciętymi ustami
i zwierzęcą nienawiścią w oczach. Byli pewni, że zostaną pomszczeni. Padały pojedyncze strzały, którymi Rosjanie gasili jakiekolwiek próby oporu. Martwe ciała zwalały się ciężko na tłoczących się w dole ludzi, którzy padali pod ich ciężarem. Gawlik skinął głową przyzwalająco. Kilkanaście długich serii z kałasznikowów zamieniło stłoczonych w rowie Afgańczyków w pulsującą, krwawą masę. Pociski jednych pozbawiły życia, innych ciężko raniły. Części pozostałych, głównie dzieci, które rodzice starali się chronić własnym ciałem, kule nie dosięgły.
– Zakopać! – z ust oficera padł kolejny rozkaz.
Wykonano go szybko i sprawnie, a porucznik Gawlik nakazał powrót do bazy. Jeszcze przez jakiś czas ziemia ruszała się nad pogrzebanymi żywcem ludźmi.
Zemsta mudżahedinów nie dosięgła uczestników akcji – zarówno tej, jak i kilku następnych. Na początku 1989 roku konflikt w Afganistanie dobiegał końca. Żołnierze interwencyjnych wojsk radzieckich zaczęli powracać do domów. Nie wszyscy mieli dokąd.
Pakistan, przy granicy z Afganistanem
Knajpa była wyjątkowo obskurna: ponure, brudne pomieszczenie, w którym stłoczono dziesięć naprędce zbitych stolików, obstawionych przez krzywe taborety. Gawlik czekał już trzecią godzinę, medytując nad kubkiem alkoholu niewiadomej produkcji. Był mocny, więc nieszczególnie obchodziło go, jak trafił do tej speluny. Za barem, którego czystość przyprawiłaby polskiego inspektora sanepidu o zawał serca, siedział starszy człowiek o zniszczonej twarzy. Bezmyślnie wgapiał się w ścianę naprzeciwko i przeżuwał spóźnione śniadanie, ignorując jedynego o tej porze gościa, usadowionego w kącie „lokalu”. Obydwaj czekali na tego samego człowieka – miał przywieźć towar dla właściciela wyszynku i zabrać przybysza na jakąś szemraną, ale nieźle płatną robotę. Starszego mężczyznę nie obchodziło, co to za robota i za ile. Zdawał sobie sprawę, że im mniej wie, tym lepiej dla niego i rodziny. Ktoś szuka zarobku, inny płaci. Powie się parę słów komu trzeba, a co dalej, to już nie jego problem.
Prowizoryczne drzwi z desek uchyliły się, wpuszczając do pomieszczenia trochę słońca. Spojrzenia mężczyzn powędrowały w stronę wejścia. Do środka wśliznęła się jakaś postać, niezbyt wyraźnie widoczna na tle słońca. Twarz starego rozjaśnił uśmiech. Szczupła, kilkunastoletnia dziewczyna podbiegła do barmana i cmoknęła go w policzek, a potem postawiła na brudnej ladzie koszyk, który trzymała w lewej dłoni. Miała ładną, delikatną buzię, co w tych stronach jest raczej rzadkością, jako że miejscowe kobiety nie grzeszą urodą. Zaczęli rozmawiać. W Afganistanie Gawlik podłapał trochę lokalnego języka, ale z ich rozmowy nie rozumiał zupełnie nic. Pochylił się nad kubkiem. Trzeba czekać, nie wiadomo jak długo. Ale trzeba. Wrócił myślami do Kandaharu. Może powinien był wrócić z Armią Radziecką? Może mateczka Rosja, choć dla niego bardziej macocha, nie dałaby weteranowi wojny afgańskiej zdechnąć z głodu? Może by go nie odesłali do Polski, gdzie czekałoby go długoletnie więzienie za pobicie i dezercję? Może. Zdecydował inaczej, więc trzeba czekać.
Drzwi otworzyły się ponownie, tym razem na całą szerokość. Pomieszczenie zalało światło słońca. Do środka weszło czterech mężczyzn odzianych w wojskowe buty, spodnie i kamizelki bez rękawów, z kieszeniami najróżniejszych rozmiarów. Rzucili kilka badawczych spojrzeń na wnętrze przybytku i podeszli do lady. Wielki, krótko wystrzyżony blondyn z tatuażem smoka na przedramieniu zwrócił się po angielsku do właściciela:
– Dawaj whisky, stary.
Przybysz pochylił się lekko w stronę człowieka za barem. Jego agresywny ton sprawił, że dziewczyna odsunęła się odruchowo od lady, co u pozostałych wywołało uśmiech zadowolenia. Gawlik rozpoznał akcent z południowych Stanów – pewnie Missisipi albo Alabama. W Riazaniu mieli dobrych nauczycieli języka, którzy cały czas, kto wie, czy nie słusznie, wpajali im, że język wroga trzeba poznać jak najlepiej. Gawlik był pojętnym uczniem.
– Nie ma tu whisky – odpowiedział barman łamaną angielszczyzną. – Skąd tu whisky? My za biedni na whisky.
Mówił prawdę. Przemytnicy omijali ten rejon. Tu nie było klienteli na tak szlachetny i wyjątkowo tu kosztowny alkohol, choć, w razie potrzeby, jak najbardziej możliwy do sprowadzenia.
Do rozmowy włączył się drugi przybysz – długowłosy, z kitką włosów związanych z tyłu głowy.
– Nie wkur... nas stary, bo rozniesiemy tę budę na strzępy. Pić nam się chce!
Dwaj pozostali założyli ręce na piersiach i przyglądali się barmanowi, czekając na dalszy bieg wypadków. Z całą pewnością byli gotowi wprowadzić groźby długowłosego w czyn. Gawlik wiedział, co to za ludzie – amerykańscy najemnicy. Miał z takim do czynienia parę lat temu i wiedział, że Pakistan jest ich bazą wypadową. Najgorszy gatunek człowieka, zwierzęta w ludzkiej skórze. Ponownie pochylił się nad swoim kubkiem, wydarzenia dziejące się kilka metrów dalej przestały go interesować. Nie obchodziły go lokalne problemy – po prostu chciał jak najszybciej się stąd wydostać. Trzeba czekać. Może jeszcze kilka godzin. Ten człowiek ma pojawić się dzisiaj.
Blondyn wyciągnął rękę ponad ladą i chwycił starego za kark.
– Słuchaj, szmaciarzu! Nie będę dyskutował z takim gównem, jak ty. Gdzie masz whisky?!
– Nie mam, proszę pana – barman próbował ułagodzić najemnika. – Naprawdę nie mam, bo tu nikt by nie kupił. Mogę dać wódkę. – Zaproponował napój, który z prawdziwą wódką naturalnie nie miał nic wspólnego, o czym mógł przekonać się gość siedzący w kącie nad kubkiem tego dziwacznego płynu.
cdn
Marek Kędzierski – autor powieści sensacyjnych, które szybko zdobyły sobie rzesze wiernych fanów
'