Poprowadził go za ramię do stołu i posadził na krześle. Machnął ręką na współpracowników, dając im w ten sposób do zrozumienia, że ich obecność jest w tej chwili zbędna. Rosjanie pośpiesznie opuścili pomieszczenie.
– Wiktor, kur.., aleś mnie wystraszył… – Roman w końcu odzyskał głos. – W co ty pogrywasz?
– Romuś, nie przejmuj się. Z tymi twoim błaznami tak musiałem, bo myślą, że pozjadali wszystkie rozumy i mogą nas robić w konia. Tak trzeba, Romuś – klepnął go po przyjacielsku w plecy. – To twoi kumple?
– A skąd! Jajogłowi z ministerstwa. Ja przyjechałem na doczepkę, żeby w razie potrzeby urabiać cię po starej znajomości. Ci goście kazali mi siedzieć cicho, to siedziałem.
– I bardzo dobrze. Chcesz ten kontrakt?
– Co?!
– No, kontrakt. Umowę na dostawę gazu do Polski.
– Ja? Jak to ja?!
Czernousow ujął jego głowę w dłonie.
– Chłopie, właśnie proponuję ci gwiazdkę z nieba. Bierz, bo się rozmyślę!
– No dobra – odpowiedział Polak ugodowo. – Ale jak…?
Rosyjski premier splótł ręce na piersiach i nie przestając się uśmiechać, oświecił towarzysza.
– Do umowy wstawimy zapis, że wszystkie rozliczenia będą przechodziły przez założoną przez ciebie firmę. Ustalisz sobie prowizję, a ja się zgodzę. Poniał?
Maliński otworzył usta i z tępym wyrazem twarzy wpatrywał się w rozmówcę.
– Widzisz, Romuś, jak to los potrafi się do człowieka uśmiechnąć? Już niedługo będziesz bardzo bogatym człowiekiem. Bajecznie bogatym. A i mnie z pewnością coś z tego skapnie.
– Chcesz ze mnie zrobić biznesmena?
– Ja nie chcę, ja zrobię z ciebie biznesmena. Takiego, że politycy w twoim kraju w pas ci się będą kłaniać. Ale szkoda czasu. W hotelu „Rassija” czekają już na nas. Popijemy i zabawimy się jak za starych dobrych czasów.
Wyszli, a do sali konferencyjnej wśliznęła się asystentka, by posprzątać dzbanki z kawą i brudne filiżanki.
ROZDZIAŁ XIV
Sudan, Afryka Wschodnia
Śmigłowce rządowe nadleciały nad wioskę o świcie, gdy ta właśnie budziła się do życia. Informacja o partyzantach, którzy mieli przebywać akurat tutaj była niepotwierdzona, ale wojska wierne władzom dostały rozkaz, by sprawdzać wszystko. Adam ze swoją grupą najemników miał dopilnować, by nikt nie wydostał się z podejrzanego obszaru. Jako dowodzący akcją tym razem postanowił nie dopuścić do rzezi cywilów, czego był świadkiem, gdy jeden z sudańskich pułkowników pacyfikował wioskę w innej części kraju, choć on i jego ludzie pomagali mu w tym krwawym dziele. Za to w końcu się im płaci. Mimo upływu lat obrazy masakr niewinnej ludności, jeszcze z Afganistanu, coraz boleśniej wgryzały mu się w mózg.
Oddział operujący z ziemi dostał rozkaz stworzenia szczelnego pierścienia wokół rejonu działań. Chciano w ten sposób zminimalizować prawdopodobieństwo przedostania się ewentualnych wrogów do swoich i zorganizowania przez nich akcji odwetowej. Gawlik wiedział z doświadczenia, że starcie z dobrze przygotowaną do walki dużą grupą partyzantów mogłoby okazać się bardzo krwawe, a szybkie i niespodziewane uderzenie z lądu, przy wsparciu śmigłowców, dawało wszelkie szanse powodzenia. Dwa helikoptery wylądowały w wiosce, wywołując popłoch wśród mieszkańców, którzy biegali tam i z powrotem, daremnie szukając bezpiecznego schronienia. Oddziały rządowe sprawnie opuściły maszyny, trzymając na podorędziu broń gotową do strzału, a śmigłowce natychmiast wzbiły się w powietrze. Żołnierze zajęli wcześniej ustalone pozycje; mieli osłaniać towarzyszy penetrujących wioskę i wesprzeć ich w razie potrzeby celnym, skoncentrowanym ogniem. Gawlik dobrze wyszkolił tę jeszcze do niedawna dziką i niekarną bandę, nazywającą siebie wojskiem. Nie minęło kilka minut, gdy sytuacja została w pełni opanowana.
Adam powiódł wzrokiem po twarzach wystraszonych Sudańczyków, stojących nieruchomo przed swoimi domostwami.
– John, sprawdzić jeszcze raz chaty! Nie chcę żadnych niespodzianek. Zagonić wszystkich na plac! – rzucił rozkaz do jednego ze swoich ludzi.
Najemnik wrzasnął na kilku żołnierzy, którzy rozbiegli się we wszystkich kierunkach. Pojedynczymi strzałami zabito co dzielniejszych mężczyzn, stających w obronie swoich najbliższych i dobytku plądrowanego przez wojskowych.
– Czysto – zameldował po chwili trochę zaskoczony John. – Nie ma bandytów, broni, po prostu nic. Uciszyliśmy tylko paru krewkich wieśniaków.
– Coś mi tu nie gra... – mruknął Adam.
Miał rację. Jedna ze skrajnych chat, mimo że wcześniej została sprawdzona, plunęła nagle ogniem z broni maszynowej. Adam rozpoznał charakterystyczny, doskonale mu znany szczęk kałasznikowów. Pociski dosięgły trzech żołnierzy armii rządowej i dwie wieśniaczki z małymi dziećmi na rękach. Kobiety padły martwe, przygniatając swymi ciałami niemowlęta.
Reakcja była natychmiastowa. Billy Dogan, potężny Amerykanin indiańskiego pochodzenia, nigdy nie rozstawał się w czasie akcji z granatnikiem H&K-69A1 – strzał z tej broni ostatecznie zlikwidował problem.
– Sprawdzić! – syknął Adam.
Tym razem meldunek go nie zaskoczył.
– Czterech gówniarzy, może po dwanaście, trzynaście lat. Tam była doskonale ukryta jama. Niewiele z nich zostało – John przetłumaczył słowa jednego z żołnierzy na angielski. – Taki mały gnój nie rozumie jeszcze, co to śmierć i dlatego jest tak cholernie niebezpieczny. Kto wie, czy ci gówniarze, którzy teraz kręcą się po wiosce, nie będą do nas jutro strzelać. Ja bym ich wszystkich wytłukł, dla świętego spokoju.
– Shut the fuck up, Mitford! – wrzasnął Adam.
Bardzo cenił umiejętności tego Anglika, ale nie mógł ścierpieć jego morderczych zapędów. Czasem miał ochotę zwyczajnie, po męsku, nawalić mu po tej angielskiej mordzie.
– Wyluzuj, stary. Mówię tylko, że nie mam zamiaru umierać przez twoje wielkie, polskie serce – odpowiedział pojednawczo Billy, wiedząc, że konflikt z tym strasznym Polakiem nie przyniósłby mu nic dobrego.
– Dowiedz się, czyja to była chata i każ rozwalić całą rodzinę. Z chat obok załatwić wszystkich mężczyzn. Powiedzieć pozostałym, że tak karani będą wszyscy, którzy pomagają bandytom.
John skwapliwie zabrał się do wykonywania rozkazu. Po chwili z grupki wieśniaków żołnierze wyciągnęli siłą czterech mężczyzn i kobietę z trojgiem dzieci, a potem ustawili ich w szeregu. Ludzie ci chyba nie rozumieli, co się dzieje. Stali nieruchomo, wpatrując się w celujących w nich wojskowych. Adamowi nagle zrobiło się dziwnie zimno, po plecach przeszły mu ciarki.
– Adam! Zobacz, kogo tu mamy – krzyknął Billy Dogan. Wlókł za kołnierz szczupłego, wysokiego człowieka. – On i jeszcze dwóch czarnych właśnie wyszli z buszu, jakby nigdy nic. Ten to chyba jakiś katolicki klecha albo inna cholera...
John obejrzał się zaciekawiony, tym samym odwlekając egzekucję.
cdn
Marek Kędzierski – autor powieści sensacyjnych, które szybko zdobyły sobie rzesze wiernych fanów