----- Reklama -----

WolfCDL. Zostań kierowcą ciężarówki

13 listopada 2014

Udostępnij znajomym:

„Orwell był również bardzo krytyczny wobec faszystów, tutaj jednak sprawa była o wiele prostsza - w Anglii nie działała popularna partia faszystowska przekonująca obywateli, że interesy III Rzeszy są najważniejsze. Stąd też ataki na narodowych socjalistów, choć niepozbawione pasji, są bardziej wyważone. Owszem, dla autora "Roku 1984" faszyzm był istotą europejskiego bandytyzmu i ucieleśnieniem wszystkiego, co złe w polityce międzynarodowej, ale jednocześnie było to zło oczywiste, nazwane i odkryte, nie podszywające się, tak jak komunizm, pod dobro i nie szastające hasłami o braterstwie czy równości. /

(z: G.Orwell – dobry lewak,T. Pstrągowski, w: Książki WP.)

To podszywanie, udawanie, fałszowanie i zaklinanie rzeczywistości widać chyba najwyraźniej i najbardziej drastycznie w chińskiej wersji komunizmu, być może z powodu szokującej masowości i swoistej, kulturowo i historycznie umotywowanej, uległości wobec nowego systemu.

Autorytaryzm w społeczeństwie chińskim, naturalnie akceptującym relacje wyższości i niższości oraz dominującą pozycję polityków i państwa i drugorzędną zaś rolę jednostki, rozwinął się niebywale łatwo.

Pisze o tym Yiyun Li w powieści „Włóczędzy”. Pozornie mamy w tej poruszającej książce wszystko to, co składa się na ideologie państwa totalitarnego: tajne służby w wersji centralnej i lokalnej, inwigilację już od wczesnego etapu systemu edukacyjnego, indoktrynację we wszelkich przejawach życia prywatnego i publicznego, powszechną cenzurę, procesy pokazowe i pokazowe wyroki śmierci, akty samokrytyki oraz absolutnego i bezrozumnego oddania Wodzowi i systemowi, który ten Wódz reprezentuje, powszechne ubóstwo i nędzę przedstawiane „ludowi”, jako przywilej i jedynie etap na drodze ku świetlanej przyszłości, karierowiczostwo i ideologiczny cynizm warstwy biurokratów i partyjnych urzędników.

Jest to o tyle wstrząsające, że wszystkie te „wyróżniki” totalitarnego państwa bezprawia oglądamy „na żywo” z perspektywy kompletnie prowincjonalnego, zabitego dechami miasteczka zwanego Błotnistą Rzeką. To czy nazwa jest rzeczywista, czy też ma symboliczną tylko wymowę nie ma większego znaczenia. Znacznie ma natomiast dobór postaci, które tę społeczność tworzą, a oglądamy ją z wielu punktów widzenia i wielu perspektyw. Widzimy komunistyczne Chiny wiosną 1979 roku przefiltrowane przez „świadomość klasową” wykształconego i wyrafinowanego intelektualnie nauczyciela, kalekiej dziewczynki, która urodziła się z defektem ciała, bo jej matka została skopana przez córkę wspomnianego nauczyciela, zapiekłą i zatwardziałą maoistyczną ideolożkę, która potem zrobiła poglądową woltę w wyniku której została skazana na śmierć, aby partyjni działacze mogli zdobyć nerki dla ciężko chorego aparatczyka. Mamy też postać perwersyjnego stróża, który okazuje się nekrofilem, radiową spikerkę, która ginie, bo ma dosyć propagandowego kłamstwa i obłudy, a która jest zakochana w opozycjoniście, który z kolei organizuje, sam będąc ciężko chory na gruźlicę, „kontrrewolucyjny” wiec, w wyniku którego represje i szykany dotykają dokładnie wszystkich, którzy podpisali się pod protestem i tych którzy z nim wspólnego coś mieli jedynie przez kompletny przypadek.

Zawęźlenie akcji jest rewelacyjne i autorka prowadzi nas przez te meandry wielowątkowej opowieści w mistrzowski sposób. Można by jednak zadać sobie pytanie po co? Po co nam to wszystko czytać po raz kolejny i do tego po tych wszystkich Sołżenicynach, Szałamowach, Primo Levich i ogromnej ilości innych autorów, którzy „fenomen” totalitaryzmu opisali na nieskończoną ilość sposobów?

Myślę, że po to, aby dotrzeć do jednego z najbardziej wstrząsających cytatów tej powieści, który pada z ust starego już bardzo człowieka, wspomnianego nauczyciela Gu, którego przekonania i cała konstrukcja intelektualna definiująca sens życia w pewnym momencie rozpadają się w gruzy:

„Powiadam panu: wbrew temu, co słyszymy przez megafony, siłą napędową historii nie jest rewolucyjna siła, tylko ludzkie pragnienie, żeby wleźć komuś na kark, a potem obsrać go i obszczać do woli. Mężczyźni popełniają wystarczająco dużo okropności, ale jeżeli do tego równania doda się jeszcze kobiety, odechciewa się sprowadzać dzieci na świat. Bo cóż takiego widzi pan na tym świecie, żeby dziecku warto było nań przychodzić? Niech mi pan powie? Proszę wskazać choćby jeden waży powód.” [s.386] 

Dlaczego? Po co? To wszystko pytania o okolicznik przyczyny. Jaka zatem jest przyczyna takiego pytania? Co stanowi o wyjątkowości powieści Yiyun Li w kontekście bardzo wielu innych napisanych na ten sam temat?

Inny punkt widzenia! Autorka Włóczęgów formułuje poruszającą tezę, że totalitarne ideologizmy stają się rzeczywistością dzięki nam wszystkim. To my, indywidualnie i osobiście wcielamy w życie nieludzkie systemy zgadzając się na funkcjonowanie w nich, bo przecież jakoś trzeba przeżyć. To właśnie ta „nieznośna chęć przeżycia” powoduje, że dopasowujemy się, często z czystego strachu, często z głupoty albo chciwości czy podłości do tego, co zbrodnicze i niszczycielskie. Czy mamy jakieś inne wyjście? Oczywiście że mamy, ale ono wymaga od nas brania odpowiedzialności za podejmowane decyzje, a tego elementu życia w wolności nie lubimy.

Podobną tezę w kontekście nazistowskim sformułował Jonathan Littell w słynnych i skrajnie kontrowersyjnych „Łaskawych”. Jest to drastyczny często dla wielu, tak zwanych, „zwykłych” ludzi punkt widzenia, bo uderza właśnie w nich, pozornie niewinnych, wypełniających swe obowiązki, „porządnych” obywateli, którzy pokornie i często bezmyślnie, wpisują się w tryby państwa totalnego, powodując, że jest ono strukturą działającą sprawnie i wydajnie.

Pisała o tym Hannah Arendt w swej relacji z procesu Adolfa Eichmanna zatytułowanej „Eichmann w Jerozolimie – rzecz o banalności zła”. Poświecono tej kwestii mnóstwo analiz i interpretacji:

„[…] wpływowa politolożka Hannah Arendt śledziła na sali sądowej w Jerozolimie proces Adolfa Eichmanna, jednego z głównych architektów Endlosung der Judenfrage („ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej”). Z wielu względów, Eichmann powinien być uosobieniem zła, niczym Saturn, potwór pożerający własne dzieci, przedstawiony na okładce tego numeru „The Psycholigist”. W czasie procesu Arendt nie zauważyła jednak, by biło od niego jakieś wyjątkowe zło. Wręcz przeciwnie - uderzyła ją normalność Eichmanna. Wydawał się bezbarwnym, beznamiętnym, prostym człowiekiem. Była tym naprawdę przerażona, znaczyło to bowiem, że nie można było Eichmanna traktować jako człowieka odmiennego od nas wszystkich. Według Arendt (1963), proces pokazał „straszliwą, niedającą się opisać i zrozumieć banalność zła”.
Siła poglądu, że zwykli ludzie mogą robić potworne rzeczy, nie bierze się ani z samej psychologii, ani z samej historii, ale jest efektem ich spotkania. Dotyczy to zarówno opisu tego zjawiska, jak i jego wyjaśnienia. Według Arendt, Eichmann i jego koledzy-biurokraci tak skupiali się na technicznych szczegółach ludobójstwa (np. na ustalaniu rozkładu transportów do obozów śmierci), że przestali dostrzegać szerszy obraz. Nie zdawali sobie sprawy ze zła tkwiącego w ich czynach. Wykonywali po prostu rozkazy, mechanicznie, bez wyobraźni, bez zadawania pytań” (Czy zło jest naprawdę banalne w: Portal Chraktery.pl)

„Banalność zła” przejawia się przecież w świadomej lub nieuświadomionej zgodzie na udział w bezprawiu i zbrodni, nawet jeśli to bezprawie i tę zbrodnię nazywa się dziejową koniecznością.

(kontynuacja w przyszłym tygodniu)

Zbyszek Kruczalak



----- Reklama -----

KD MARKET 2025

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor