----- Reklama -----

Ogłoszenia, felietony, informacje Polonijne - Tygodnik Monitor

20 listopada 2014

Udostępnij znajomym:

– Adam, nie potrafię ci odpowiedzieć na te wszystkie pytania. Nie wiem, to mnie przerasta. Nie tylko zresztą mnie. Ale posłuchaj: tu, na ziemi, wszystko dzieje się w jakimś celu. Po coś. Wszystko jest częścią wielkiego, niebieskiego planu. Ty, ja, i śmierć Basi też. Bóg nas kocha i zawsze wyciąga do nas rękę, szczególnie w najtrudniejszych chwilach. Problem w tym, że nie chcemy tej ręki przyjąć.

– Ble, ble, ble. Mistrzu, gdybym cię nie szanował i tak nie cenił, to bym powiedział: bredzisz. Daj spokój, mnie się nie da zbawić, więc szkoda twojego czasu. Lepiej powiedz, skąd wziąłeś to wino.

Misjonarz przez dłuższą chwilę w zamyśleniu przyglądał się swojemu gościowi. Wróciły wspomnienia sprzed lat, czasy beztroskich dni spędzanych na żarskim podwórku. Autentycznie bolało go, że spotyka tego tak kiedyś przyzwoitego chłopaka w tym miejscu i w takich okolicznościach. Chłopaka przesiąkniętego złem, którego los wepchnął w otchłań piekła na ziemi. Westchnął ciężko. „Niezbadane są wyroki Boże”, pomyślał.

– Własna produkcja – uśmiechnął  się Mistrz z udawaną dumą. – Zdziwiłbyś się, jak niewiele trzeba, by zrobić coś z niczego. Tutaj żyje się inaczej. Prościej, spokojniej, no może nie tak spokojnie, bo czasem pojawia się wojsko i ludzie tacy, jak ty, ale na szczęście nie jesteście tu częstymi gośćmi. Tutejsi ludzie są często znacznie szczęśliwsi niż my w tak zwanych cywilizowanych krajach. Jak chcesz, to zostań z nami, a sam zobaczysz.

– Jasne, nie ma sprawy. I będę uczył dzieci angielskiego w twojej szkółce niedzielnej – odpowiedział szczerze rozbawiony Adam. – This is Alice and this is John. Repeat, please. O czym ty gadasz, Mistrzu?

– To wcale nie byłoby takie głupie. Angielski pewnie znasz doskonale, a im nie zaszkodziłaby taka wiedza. Kto wie, może kiedyś pojadą na studia do Anglii albo Stanów, skończą medycynę i powrócą, by leczyć miejscowych... Miałbyś w tym swój udział.

– Mistrzu, sam nie wierzysz w to, co mówisz. Ci tam na studia do Stanów? Daj spokój. Tu była, jest i będzie dzicz. Zawsze. A tacy jak ja będą mieli doskonale płatną robotę. Lepiej polej jeszcze tej swojej mikstury. Całkiem dobra ci wyszła. A tak w ogóle, to sam tu jesteś? Zero normalnych ludzi, tylko te dzikusy?

– Jeszcze niedawno było nas trzech. Moich braci misjonarzy zabili ci, na których ty teraz polujesz.

– To co, życie ci się znudziło?  Co ty tu jeszcze, u diabła, robisz?

– Służę Jezusowi i Najświętszej Panience. Najlepiej jak potrafię.

Adam pokręcił głową. Mistrzu był niereformowal­ny. Stuknęli się i wychylili zawartość swoich kubków.

Wcześnie rano wirniki śmigłowca nie brzmiały już tak przerażająco. Wojsko wsiadło do maszyn równie sprawnie, jak z nich wysiadało poprzedniego dnia. Mistrz i Adam stali na progu prymitywnej chaty.

– Czas na mnie. Nie upijaj się za często tym swoim mszalnym i nie myśl o mnie źle – powiedział Adam, ściskając dłoń kolegi z podwórka.

– Zawsze będziesz w moich modlitwach. Nie myślę o tobie źle, a i ty też nie zapomnij, co ci powiedziałem. Daj Boże, żebyśmy się spotkali w lepszych okolicznościach – powiedział Mistrz i objął swoim silnym ramieniem o pół głowy niższego Adama. – Jak się z tobą kontaktować? Gdzie cię szukać? – krzyknął za odchodzącym.

– Jak usłyszysz o przewrocie wojskowym w jakiś małym kraju albo lokalnej wojnie, to na pewno tam będę – odpowiedział Adam z uśmiechem i zniknął we wnętrzu helikoptera.

„Czyli znowu gdzieś przepadniesz. Tylko na jak długo tym razem? Niech cię Bóg prowadzi, Adaś,” pomyślał Mistrz.

Odprowadził wzrokiem śmigłowce, wzbijające się szybko w powietrze. Wszedł do chaty i przypomniał sobie o liście z Polski, który odebrał poprzedniego dnia. Rozerwał kopertę i przebiegł wzrokiem pismo matki. Szybko i pobieżnie, ponieważ wiedział, że przeczyta go jeszcze po wielokroć i za każdym razem będzie się nim cieszył jak dziecko. Jego uwagę przykuł jeden fragment. Zaczął czytać powoli i w skupieniu.

„... Wiesz, synku, spotkałam dzisiaj na ulicy Basię Roszak. Kochana dziewczyna, obiecała mi pomóc przy zrywaniu porzeczek. To ciężka praca. Sam wiesz, nie lubiłeś jej nigdy. Chyba pamiętasz Basię? To ta, co ją tak strasznie pobili i cudem przeżyła. Miała wyjść za twojego kolegę, Adasia. Tego, co uciekł z wojska i gdzieś przepadł, kiedy leżała w szpitalu. Mówią, że podobno popełnił samobójstwo z rozpaczy, ale Basia do dzisiaj wierzy, że on żyje i kiedyś wróci. No, ale co ja tam będę ci pisała o smutnych rzeczach. Wczoraj był u nas....”

– O Boże! – krzyknął Mistrz.

Rzucił kartkę na stolik i wypadł z chaty, gnany irracjonalną nadzieją. Niebo nad wioską było już puste.

Żary, Polska

Irena Ząbkowska przyspieszyła kroku. Do domu Roszaków miała najwyżej kilkaset metrów, lecz chciała dojść jak najszybciej. Ściskała w dłoni kopertę z listem od syna. Musi porozmawiać z Anną Roszak. Najpierw z nią, a dopiero potem pokaże list Basi. Jeśli matka się zgodzi. Informacja, którą otrzymała od syna, przewróci życie dziewczyny do góry nogami. Wiedziała o tym i Mirek też. Dlatego nie napisał bezpośrednio do Roszaków, lecz pozostawił decyzje matkom.

Kobieta doszła do ulicy Kazimierza Wielkiego. Ciąg parterowych, poniemieckich domków kończył się sto metrów dalej. Tam mieszkała Roszakówna, dla której przeznaczona była wiadomość. Otworzyły się drzwi i z ich mieszkania wyszedł młody mężczyzna, kierując się za dom, do ogródka. Poznała go. Andrzej Marchewka miał na sobie granatowy garnitur, widać robili ostatnią przymiarkę ślubnych ubrań przed jutrzejszą ceremonią. Dobrze, że się minęli. Nie chciała dziś go spotkać, choć lubiła tego trzydziestoparoletniego, grzecznego, dobrze ułożonego mężczyznę. Nie dziś. Nie z listem, który ściskała w dłoni. Pewnie wyczytałby z jej twarzy, że coś jest nie tak. Coś, co dotyczy bezpośrednio jego samego.

Stanęła przed masywnymi drzwiami z litego drewna i nacisnęła dzwonek. Z wewnątrz dochodziły stłumione głosy. Rozpoznała Basię i jej matkę, które ustalały szczegóły jutrzejszej ceremonii. Odczekała kilka chwil i zadzwoniła ponownie. Drzwi otworzyły się na oścież i stanęła w nich Anna Roszak.

– O, Irenka! – ucieszyła się na widok koleżanki z zakładu odzieżowego. Pracowały na tej samej zmianie i znały się od ładnych paru lat. – Chodź, dobrze, że jesteś. Pomożesz mi robić te twoje śledzie. Będą przebojem na weselu!

Ząbkowska w milczeniu weszła do wąskiego przedpokoju. Minęła strome schodki prowadzące na poddasze i weszła do kuchni. Panował tam zupełny rozgardiasz, co było o tyle dziwne, że mieszkanie Anny było zawsze nieskazitelnie czyste i zadbane, choć urządzone bardzo skromnie. Gospodyni zdjęła z białego stołka wielki gar smakowicie pachnącego bigosu, Irena usiadła przy małym kwadratowym stole, ukrytym pod ceratą w zieloną kratę.

– Nie chciałam ci dzisiaj przeszkadzać, bo wiem, ile masz roboty... – zaczęła, lecz Roszakowa nie dała jej skończyć.

– Co ty się wygłupiasz! Bardzo dobrze, że wpadłaś. Sama trochę odetchnę. Napijemy się herbaty i pogadamy. Już nastawiam.

Gospodyni podeszła do zlewozmywaka i napełniła wodą aluminiowy czajnik, po czym postawiła go na odrapanej kuchence gazowej. Rozejrzała się po kuchni, jakby czegoś szukając, machnęła ręką i usiadła naprzeciwko Ząbkowskiej.

cdn

Marek Kędzierski – autor powieści sensacyjnych, które szybko zdobyły sobie rzesze wiernych fanów



----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor