Nie biorę tego zdania w cudzysłów, bo nie jestem pewny czy to dokładny cytat czy też tylko parafraza fantastycznej riposty bohaterki książki Jacka Dehnela „Lala”. Otóż tytułowa Lala, będąc jeszcze dzieckiem tak właśnie zripostowała ojcowskie napomnienia i reprymendy. I nie byłoby to niczym nadzwyczajnym, gdybyż owa Lala nie miała siedmiu lat, a jej ojciec rzeczywiście nie miał rosyjskich paranteli.
Ta cudownie zabawna sytuacja, nieważne przecież czy miała miejsce w rzeczywistości, czy jest tylko elementem literackiej fantazji, pokazuje jak bardzo jesteśmy zanurzeni w historii i jak bardzo ulegamy sugestii innych. W istocie to czym jesteśmy, co mówimy i w jaki sposób myślimy jest dramatycznie uwarunkowane i determinowane historycznie i społecznie – no bo jakże i skądże siedmioletnia dziewczynka mogłaby wpaść na pomysł takiej właśnie retorycznej figury, godnej co najmniej ofiar i bohaterów obu powstań narodowych?
To właśnie domowa retoryka i stylistyka, rodzinne komentarze, przekonania i zwyczaje modelują i kształtują sposób ekspresji, jaki zaprezentowała Lala i jakim my wszyscy jesteśmy obciążeni.
Sytuacja, którą przywołuje Dehnel we wspomnieniach, które tworzą siatkę narracyjną jego powieści ma wiele fascynujących warstw i podtekstów:
-skąd dziecko wiedziało, że „Moskal” to termin nacechowany negatywnie?
-dlaczego łączyło „Moskala” z biciem, można przecież zakładać, że sama nigdy nie doświadczyła batów, cięgów, pejcza czy rosyjskiej nahajki?
-skąd się wzięło połączenie „bijącego Moskala” z „polskim dziecięciem”?
I tak dalej i tak w nieskończoność można by się bawić w mnożenie pytań o źródła i pochodzenie tych leksykalnych zbitek, które tak udatnie, sprytnie i niestety nieefektywnie wykorzystała mała Lala. Nieefektywnie, bo ojciec wpadł, jak można się łatwo domyślić, w szał na takie dictum i małej dostało się więcej, niż to było w zamiarze.
Jesteśmy automatycznie i w gruncie rzeczy bezwiednie „modelowani” nurtem kultury, który nas niesie i w którym jesteśmy przez całe życie mniej lub bardziej zanurzeni. To nieuniknioność wpływu kultury, w której płyniemy, albo na której się unosimy, albo która nas pochłania, albo wyrzuca na brzeg, albo porywa wirem, albo niesie z prądem czy też pod prąd jest czymś dramatycznym, a może nawet tragicznym, bo nie mamy wyboru i musimy, czy chcemy tego czy nie, ulegać i podlegać kształtowaniu i modelowaniu, tak jak nie ma na to wpływu kamień na dnie rzeki, czy jej koryto.
Jak napisał swego czasu Roman Ingarden w „Książeczce o człowieku”, można by to wszystko odrzucić i strząsnąć, czy otrzepać się z kultury jak robi to ptactwo wodne po wyjściu z wody, ale to chwilowe „osuszenie” skończyłoby się prędzej czy później ponownym zanurzeniem w wytworach kultury, podobnie do wspomnianego ptactwa nurzającego się i nurkującego z upodobaniem w nurtach wody po krótkiej przerwie na osuszenie piór:
„I czy my sami nie musielibyśmy się zmienić, ba – wynaturzyć w pewnym stopniu, żeby w tym zubożonym świecie móc żyć i żeby w nim tak żyć, iżbyśmy po pewnym czasie znowu nie wytworzyli jakiś nowych dzieł sztuki, nowych nauk, nowych państw itd. i nie powrócili na nowo do świata, w którym jedynie nie czujemy się obcy?” (s.32)
Rzeczywiście, pytanie jest fundamentalne, bo też zawęźlenie jest spore. Z jednej strony pragnienie i dążenie do wolności, niezależności i niepodległości osobistej (są to przecież absolutnie rzeczy pierwszej wody, żeby nie powiedzieć pierwszorzędne dla każdej jednostki), a z drugiej mamy nieuniknioną, determinująca nas wszelako kulturę (edukacja, religia, wychowanie, normy, język i wszystko inne społecznie uwarunkowane). Jak pisał Ingarden, nawet jeśli będziemy starali uciec od czy przed kulturą, prędzej czy później do niej wrócimy, tym sposobem nigdy nie osiągniemy stanu osobistej autentyczności, personalnej niezależności, totalnego poczucia bycia sobą. Zawsze w jakiś sposób będziemy musieli pozostać „nie-sobą” w perspektywie spojrzenia innych.
To dramatyczne rozdarcie, tak cudownie zabawne w wykrzyczanej ripoście małej Lali, jest w istocie tragiczną dla każdego niemożnością bycia sobą (niemożnością implikowaną kontekstem miejsca w historii), bo przecież nawet, jeśli przyjmiemy na siebie i poniesiemy konsekwencje swoich przekonań anty-rosyjskich i dostaniemy cięgi od ojca Moskala, to jedynie w kontekście polskiego dziecięctwa, a nie dziecięctwa w ogóle (jakkolwiek każde „dziecięctwo” jako takie jest zawsze naznaczone „tresurą). Bo czy „ojciec-Moskal” wpadłby w szał na taki tekst swego dziecka, gdyby podmienić polskie dziecię na bułgarskie, czeskie, czy rumuńskie? I czy ten szał byłby miał znamiona wściekłości, gdyby cała ta sytuacja zaistniała nie w Polsce po-powstaniowej przełomu XIX i XX wieku, ale na przykład w Austrii czy Belgii? Oczywiście, że nie! Mógłby co najwyżej skwitować dziecięca złość wzruszeniem ramiom i to byłaby w tej innej, poza kontekstualnej sytuacji, jedyna odpowiedź.
Anthony de Mello poświecił wiele swoich tekstów analizując dokładnie ten problem w kontekście katolicyzmu i buddyzmu. Te dwie duchowości, które łączył w swej unikalnej próbie znalezienia odpowiedzi na pytania o autentyczność/prawdziwość jednostkowego istnienia pozwoliły mu na wyjątkową perspektywę postrzegania tej tragicznej dychotomii:
„Kiedy zaczniesz patrzeć na świat przez pryzmat ideologii, jesteś skończony. Żadna rzeczywistość nie wpasuje się w żadną ideologię. Życie jest bogatsze. Dlatego też ludzie ciągle poszukują znaczenia życia. A życie nie ma znaczenia, nie może mieć znaczenia, bo znaczenie jest formułą, znaczenie jest czymś, co jest sensowne dla umysłu. Zawsze skoro tylko wyławiasz sens z rzeczywistości, napotykasz coś, co sens ten niszczy. Znaczenie może być odnalezione tylko wówczas, gdy poza nie wykroczysz. Życie nabiera sensu, kiedy patrzysz na nie jako na tajemnicę, której sens umyka konceptualizującemu umysłowi”. (s.157, Przebudzenie)
De Mello drastycznie pozbawia nas złudzeń, co do bezkrytycznej wiary w kartezjańskie przekonanie, że wszystko jest i ma sens, tylko wtedy, gdy JA myślę (albo mówiąc trochę inaczej - to że jestem, bo myślę nie implikuje jeszcze wcale istnienia sensownego). Trudno jakkolwiek wyobrazić sobie jednak sensowne istnienie bez myślenia, szczególnie myślenia krytycznego, czy też wątpiącego, biorąc pod uwagę prosty fakt, iż wiemy co najwyżej to, że nic nie wiemy (o ile oczywiście jesteśmy w stanie się do tego przyznać).
To tragiczne zapętlenie przywodzi nas pod mur niemożności i niemożliwości. Bo jeśli nie możemy być autentyczni i nie możemy być w pełni sobą, jeśli jesteśmy skazani na bycie w kontekście zaspakajania czyichś oczekiwań i norm to dobijamy do ściany, a tę granicę naznaczają ograniczenia naszego umysłu. Mówi o tym dobitnie i wprost znakomity rumuński pisarz Mircea Cartarescu w jednym z wywiadów:
„Kafka napisał parabolę, której bohater odbywa długą i męczącą podróż. W pewnym momencie dociera do wysokiej ściany. Uświadamia sobie, że to jego czoło. Moją ambicją artystyczną i intelektualną jest przebicie się przez ten mur. Czuję się upokorzony ograniczeniami, które nakłada na mnie mój własny umysł”. (w: Dziecko urodzone w lochu)
(kontynuacja w przyszłym tygodniu)
Zbyszek Kruczalak