Zbliża się 13 grudnia. Mało która z dat związanych z najnowszą historią skupia w sobie tyle pamięci, emocji i dyskusji o tym, co było. Bo i stan wojenny uważany jest za coś wyjątkowego w dziejach Polski ostatnich kilkudziesięciu lat.
Przypomnijmy: stan wojenny, wprowadzony 13 grudnia 1981 r. przez premiera i I sekretarza KC PZPR, gen. Wojciecha Jaruzelskiego, był wojskowym zamachem stanu skierowanym przeciw istniejącej od sierpnia 1980 r. opozycji demokratycznej, skupionej wokół Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego „Solidarność”. Bez wątpienia była to obrona systemu komunistycznego przed ruchem społecznym, który chciał go rozsadzić poprzez likwidację cenzury, monopolu na przemoc i partyjnego zarządzania krajem. Można dyskutować na ile stan wojenny obronił Polskę przed interwencją Związku Radzieckiego i innych państw bloku wschodniego. W swej ostrej formie funkcjonował do końca 1982 r., w lipcu następnego roku został zniesiony, nie oznacza to jednak, że okres „powojenny”, był jakkolwiek łagodniejszy – objawy odchodzenia od twardego kursy zaczęły pojawiać się dopiero w 1986 r., na fali zmian wprowadzanych w ZSRR przez Gorbaczowa.
Stan wojenny oznaczał likwidację „Solidarności”, wyprowadzenie wojska i milicji na ulicę, aresztowania i odosobnienia niepokornych, wprowadzenie godziny milicyjnej, brutalne pacyfikacje strajkujących zakładów pracy, rozrachunki i konflikty na różnych szczeblach życia społecznego.
Jak wpłynęło to na ludzi, którzy w początku lat 80. wchodzili w dorosłe życie, a to, co działo się w kraju, było dla nich pierwszym doświadczeniem politycznym? Warto tu też zadać inne pytanie – czy istnieje pokolenie stanu wojennego? Jakie były jego przeżycia, wspólne dla tysięcy ludzi w podobnym wieku? Odpowiedzi na tak postawione sprawy trudno udzielić w krótkim felietonie na kilka tysięcy znaków. Warto się jednak głębiej nad tym problemem zastanowić.
Stanu wojennego nie da się zrozumieć bez wcześniejszych szesnastu miesięcy legalnego funkcjonowania „Solidarności” - to oczywiste. Masowy ruch krytyczny wobec otaczającego systemu jako pierwszy otwierał tę kwestię na setki tysięcy, czy nawet miliony Polaków. Opozycja demokratyczna końca lat 70., środowiska kościelne, wreszcie ludzie, którzy sami wybierali funkcjonowanie obok otaczającego ich państwa zbudowanego na totalitarnych fundamentach – grupy te stanowiły raczej ogniska oporu czy alternatywnej myśli, często izolowane, których obecność była może i szkodliwa, ale w stopniu nieznacznym. W społeczeństwie polskim ludzie systemu nie dominowali ilościowo – mieli jednak przewagę, bo większość społeczeństwa była wobec nich bierna i apatyczna.
„Solidarność” dała wyraźną alternatywę ustrojowi socjalistycznemu w jego PZPR-owskiej wizji. Łączyła różne grupy społeczne (robotników, chłopów i inteligentów) i wiekowe czy też mieszkańców różnych regionów kraju. Dawała wielki entuzjazm społecznej aktywności, wspólnej idei i chęci uczestnictwa. Na swój sposób tworzyła coś, co współcześnie nazywa się społeczeństwem obywatelskim.
Stan wojenny i brutalne podeptanie „Solidarności” niszczyło wiele rzeczy. Po pierwsze sam entuzjazm – nadzieję na zmianę, chociaż trudną i pełną bolesnych problemów (pamiętajmy, że okres między sierpniem 1980 r. a grudniem 1981 r. nie był wyłącznie usłany różami), zastąpiła PRL-owska „normalność” - kryzys gospodarczy, dławienie niezależnej myśli, szarzyzna zamkniętego kraju. Zabito też w jaki sposób również samą obywatelskość – o ile legalny Związek mógł otwarcie funkcjonować, wyrażać swoje zdanie i pozwalać ludziom działać, o tyle przejście do podziemia wzbudzało tylko syndrom „oblężonej twierdzy”, nieufność i radykalizację poglądów. Warto pamiętać, że w znacznym stopniu ludzie „Solidarności”, którzy objęli władzę po 1989 r., byli konspiratorami – ze wszystkimi złymi tego skutkami.
Społeczeństwo, które miało ograniczone pole działalności publicznej, zamknęło się w prywatności. Rodzina, znajomi, własne mieszkanie, dorobienie się albo po prostu utrzymanie się w gospodarce niedoboru i permanentnego kryzysu – to stało się głównym celem funkcjonowania Polaków. Wielu wybrało emigrację, uznając, że nad Wisłą trudno jest żyć normalnie. Całe masy ludzi wybrały Zachód, i to nawet nie z powodów politycznych, bycia w wyrazistej opozycji wobec komunizmu – raczej właśnie z wszechobecnej beznadziei.
W tym wszystkim wzrosła rola Kościoła katolickiego jako jedynego instytucjonalnego podmiotu stanowiącego alternatywę dla szarości i bezalternatywności późnego PRL. Kościół posiadający bogatą tradycję, potrafiący przemawiać do różnych ludzi, przede wszystkim zaś był opromieniony dzięki papieżowi Janowi Pawłowi II, którego pielgrzymki do Ojczyzny były jakimś ożywieniem polskiego marazmu. To w latach 80. powstawały szersze ruchy młodzieży katolickiej, to Kościół stanowił oparcie dla niepokornych intelektualistów i ludzi kultury, to wreszcie on jako jedyny miał możliwość rozmawiania z państwem jak równy z równym. Było to fundamentem jego sukcesu, ale i kłopotów, kiedy po kilkunastu latach rządu dusz okazało się, że same zasługi z lat 80. nie wystarczą, a wychowani wtedy hierarchowie nie do końca wiedzą jak odnaleźć się w nowej rzeczywistości.
Doświadczenie lat 80. jest więc zjawiskiem szerokim. Widać w nim i polskie wady, i polskie problemy. Trudno sobie dzisiaj wyobrazić Polaków bez wypracowanego wówczas bagażu.
Tomasz Leszkowicz