----- Reklama -----

Ogłoszenia, felietony, informacje Polonijne - Tygodnik Monitor

01 stycznia 2015

Udostępnij znajomym:

Trwa pobieranie wersji audio...

Męska sprawa, część56

– Ma pan rację panie ministrze. W ogóle szemrana sprawa, bo miał stawić się w jednostce rano, gdzie poborowi mają zwykle czas do północy.

– Tego dnia zatłukli mu żonę czy narzeczoną. Głośna sprawa była. No, ale dezercja to dezercja...

– To właśnie kolejna sprawa, z którą przychodzę. Trzeba by to jakoś mu zapomnieć. Zna pan właściwych ludzi...

Admirał Kołodziej spojrzał na swojego gościa, jakby go pierwszy raz widział na oczy. Następnie wybuchnął gromkim śmiechem.

– Przychodzi pan do mnie, pułkowniku, z prośbą, bym zgodził się na sprowadzenie do „Błyskawicy” zwykłego bandyty i dezertera, prosząc jednocześnie, żebym zrobił z niego niewiniątko w świetle prawa? – spytał, nie wierząc własnym uszom.

– Panie ministrze, to nie jest bandyta... – zaczął pułkownik, lecz rozmówca nie pozwolił mu dokończyć, podnosząc rękę w geście oznaczającym, że nic więcej nie chce słyszeć.

– Wie pan co, niech pana szlag trafi, ale ja to załatwię. Możesz pan ściągać tego artystę do kraju. Doszły mnie słuchy, że szykują mi dymisję, bo nie mogę się dogadać z generałami i naszym ukochanym prezydentem elektrykiem. Niech się martwi mój następca, a co mi zależy...

Pytlak rozpromienił się na te słowa. Wiedział, że na obietnicy tego człowieka może w pełni polegać. Nie było już żadnych przeszkód natury formalnej. Teraz trzeba było tylko przekonać samego zainteresowanego, choć kto wie, czy w ogóle będzie zainteresowany.

– Bardzo dziękuję, panie ministrze. Proszę mi wierzyć, że podjął pan właściwą decyzję – powiedział pułkownik, wstając z krzesła.

Admirał również wstał i wyciągnął rękę na pożegnanie.

– Oby się pan nie mylił, pułkowniku, bo byłby straszny wstyd. A jak by nas w prasie obsmarowali... No nic, do widzenia panu.

– Po żołniersku dziękuję, pani ministrze.

Pułkownik Sławomir Pytlak opuścił gmach Ministerstwa Obrony Narodowej w doskonałym nastroju.

 

ROZDZIAŁ XVI

Nowy Jork

Winda zatrzymała się na czwartym piętrze. Adam wyszedł na korytarz apartamentowca i sięgnął do kieszeni po klucze od mieszkania. Na lewo, przy schodach, otworzyły się drzwi. Helen Morris właśnie wyszła i powoli zamknęła za sobą swoje lokum. Starsza kobieta, niska i przy tuszy, ubrana była w staromodną sukienkę w wielkie kwia­ty. Jak to miała w zwyczaju, dwa razy przekręciła klucz w zamku, wtedy dopiero dostrzegła sąsiada.

– Dzień dobry, pani Morris – Adam ukłonił się, uchylając z uszanowaniem bejsbolówkę. – Mamy dzisiaj piękny dzień, w sam raz na spacer. Nie bierze pani Milly ze sobą?

– Ach, dzień dobry, panie Golyk – ko­bieta rozpromieniła się na jego widok.

Lubiła tego grzecznego, młodego w jej oczach człowieka. Adamowi zupełnie nie przeszkadzało, że zniekształcała jego nazwisko, bo jak na wiekową już damę robiła to z prawdziwym wdziękiem. W odróżnieniu do swojej pani, jej drobniutki, kudłaty york – Milly – nie darzył sąsiada przesadną sympatią, a wręcz przeciwnie. Można by śmiało powiedzieć, że nie lubił Adama jak psa, zresztą z wzajemnością – Polak uważał go za małego, złośliwego kundla, który potrafił zrobić więcej hałasu, niż startujący odrzutowiec.

– Z Milly naturalnie wybieramy się na spacer, ale teraz mam kilka drobiazgów do kupienia, a wie pan jacy ludzie potrafią być nietolerancyjni w sklepach. Nie chcę narażać mojego skarbu na niepotrzebne stresy!

– Tak, ma pani racje. Ludzie potrafią być podli nawet dla tak miłych piesków, jak Milly – skłamał, bo czuł szczerą sympatię dla tej samotnej, starszej kobiety.

– No właśnie. Pan to rozumie. Jeśli wszyscy Polacy są do pana podobni, to je­steście wspaniałym narodem – powiedziała kobieta pogodnie i ruszyła w stronę windy.

– Do zobaczenia, pani Morris.

Adam odwrócił się do drzwi swojego apartamentu. Włożył klucz w zamek, lecz zanim go przekręcił, usłyszał za sobą dzi­w­ny dźwięk, jakby na podłogę zwalił się worek ziemniaków. Spojrzał za siebie i zobaczył leżącą przy windzie emerytkę. Trzy- mała ręce na piersiach i z trudem łapała powietrze. Podbiegł do niej i przykląkł.

– Pani Morris, co się pani stało? – pytał gorączkowo.

– Pomóż... mi... Bardzo... boli – zdołała wydusić z siebie.

Adam wpadł do mieszkania i złapał za telefon. Po chwili był już ponownie przy są­siadce. Pogotowie miało być lada moment. Trzymał ją za rękę.

– Pani Morris, zaraz przyjedzie karetka. Wszystko będzie dobrze – mówił do niej, starając się ją uspokoić.

Nie czekali długo. Lekarz i sanitariusze wbiegli po schodach na czwarte piętro.

– Proszę się odsunąć – zakomenderował jeden z nich.

Adam posłusznie wstał i zrobił dwa kroki do tyłu. Szybkie badanie i Helen Morris znalazła się na noszach.

– Dokąd ją zabieracie? – złapał odchodzącego lekarza za ramię.

– Do St. Vincent’s Hospital przy 13. ulicy. To pan ją znalazł?

– Byłem tu, jak zasłabła.

– No to chyba miała dużo szczęścia. To zawał. Jakby poleżała bez pomocy dłużej, mogłoby być różnie. Teraz, moim zdaniem, nic jej nie będzie, ale musimy przeprowadzić szczegółowe badania. Jutro powinna zacząć dochodzić do siebie. To pana krewna?

– Nie, sąsiadka. Mieszkam tutaj, pod piętnastką.

Lekarz skinął głową ze zrozumieniem, a potem odwrócił się i ruszył schodami w dół.

Dźwięk telefonu wyrwał Adam z zamyślenia. Siedział nad gazetą, rozparty wygodnie w skórzanym fotelu. Czytał, lecz treść artykułu nie docierała do niego, gdyż głowę miał zaprzątniętą niedawnymi wydarzeniami. Podniósł słuchawkę. 

cdn.

Marek Kędzierski - autor powieści sensacyjnych, które szybko zdobyły sobie rzesze wiernych fanów

 

----- Reklama -----

KD MARKET 2025

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor