„Dobra definicja osoby przebudzonej:
jest to osoba, która nie maszeruje w rytm społeczeństwa; osoba, która tańczy taniec wydobywający się z jej wnętrza”
Anthony de Mello
Wszystko to, o czym tu mówimy zaczęło się od cytatu, który nie jest ani straszny, ani śmieszny, a jednak straszy nas i śmieszy do granic, tym bardziej jeśli przypomnimy jego kontekst historyczno- rodzinny. Otóż siedmioletnia Lala Biniecka w powieści Jacka Dehnela rzuca w twarz swemu ojcu o rosyjskich korzeniach, w chwili dziecięcego zacietrzewienia: - bij moskalu polskie dziecię! Cała scena dzieje się gdzieś w początkach XX wieku.
Nie byłoby w tym wszystkim nic nadzwyczajnego (oczywiście dla tych, którzy są w stanie czytać te kontekstualne smaki), gdyby nie pewien swoisty posmak tej dziecięcej, ciętej i istotnie złośliwej, riposty. Otóż nie byłaby ona możliwa, nie mogłaby wybrzmieć z ust dziecka gdyby nie rodzice, gdyby nie historia, gdyby nie wychowanie, gdyby nie polityka, czyli rodzina, szkoła, dom i kościół. To te wszystkie „instytucje”, duma naszej kultury, stworzyły możliwości do wypowiedzenia cytowanego zdania, pełnego międzyludzkich nienawiści, złości, resentymentów, upokorzeń, bólu i poniżenia.
Od kultury, jak mówi Ingarden, nie ma ucieczki, bo nawet jeśli od niej będziemy zdecydowanie i kategorycznie się dystansować i od niej wyzwalać, to i tak wcześniej czy później (w jakiejś formie) do niej wrócimy, czy tego chcemy czy nie, bo kierując nasze istnienie w stronę bezkulturowości (odrzucenia instytucji i systemów, oraz wszelkich zobowiązań i regulacji) musimy w jakiś sposób zdać sobie sprawę, iż
„żeby w tym zubożonym świecie móc żyć i żeby w nim tak żyć, iżbyśmy po pewnym czasie znowu nie wytworzyli jakichś nowych dzieł sztuki, nowych nauk, nowych państw itd. i nie powrócili na nowo do świata, w którym jedynie nie czujemy się obcy?” (Książeczka…s.32)
Jesteśmy zatem skazani na kulturę (w jakiś niepojęty, nieunikniony sposób)), a drugiej strony nie robimy wiele, by ta kultura znacząco od tkwiącego w nas zwierzęcia odróżniała. To jest śmieszne i groźne zarazem, ale zdając sobie z tego sprawę, niczego w naszym działaniu nie zmieniamy. Każda mijająca chwila, tworząca to, co już za nami jest chwilą bezmyślności historycznej. Jest potwierdzeniem, że uciekamy od kultury myślenia i kultury naznaczonej intensywnością samorealizacji w coś, co jest jedynie erzacem bycia sensownego. Posiłkujemy się schematami, które oddalają nas od rzeczywistości, bo karzą postrzegać ją w sposób taki, jaki chcemy by była, a nie taki by dostrzec ją taką, jaką ona jest w istocie (Lala nie widzi w ojcu ojca, który ją kocha, ona widzi w nim Moskala, który ewentualnie ma ją zbić). Jesteśmy przytłoczeni relacjami zależności, które pozornie wydają się ważne, a w swej istocie powodują coraz większe poczucie izolacji, niespełnienia, samotności i frustracji. Jakby powiedział Gombrowicz: i jesteśmy kulturalni i nie jesteśmy, a jeśli już mamy być, bo musimy, to na ile i czy w ogóle? Bo jeśli spojrzeć na historię ludzkich dokonań, to składają się na nie głównie wojny, prześladowania, powstania, zamachy, zabójstwa, wypędzenia, zsyłki, prześladowania i wszystko to, co w duże mierze wynika z „kultury” patriotyzmu, religijności, państwowości, szacunku, odpowiedzialności, polityki i całej tej niekończącej się „kulturowej” (nauczonej, odziedziczonej, przekazanej) tradycji wzajemnego pomniejszania, upokarzania i ostatecznie unicestwiania drugiej osoby.
W swych tekstach, szczególnie w „Przebudzeniu” ojciec Anthony de Mello pisze wprost:
„Nauczono nas cenić sobie rolę kapitana zespołu, dyrygenta orkiestry i tak dalej. Kiedyśmy się już w tych narkotykach rozsmakowali, staliśmy się uzależnieni i zaczęliśmy się bać, że je utracimy. Przypomnijmy sobie uczucie braku kontroli, przerażenie na myśl o niepowodzeniu, popełnieniu błędu, o perspektywie krytyki. Staliśmy się tchórzliwie zależni od innych i straciliśmy wolność. Teraz inni ludzie posiadają moc uszczęśliwiania lub unieszczęśliwiania nas. Pragniesz tych narkotyków, ale nienawidzisz cierpienia, jakie się z nimi wiąże, czujesz się całkowicie bezradny. Nie ma minuty, żebyś – świadomie czy też nieświadomie – nie dostrajał się do reakcji innych, maszerując w rytm ich bębnów. Dobra definicja osoby przebudzonej: jest to osoba, która nie maszeruje w rytm społeczeństwa; osoba, która tańczy taniec wydobywający się z jej wnętrza”. (s.174/175)
O jakiej wolności (jakim tańcu) mówi de Mello i czy taka wolność jest w ogóle możliwa. Czy rzeczywiście kryje się ona w naszym wnętrzu, a nawet jeśli przyjmiemy, że tam jest, to jak ją stamtąd wydobyć na światło dzienne?
Ojciec de Mello jest zbieżny z tym, co pisał Tischner o wolności. Obydwaj zakładali, że nie istnieje ona sama w sobie, a ma jedynie wymiar indywidualny, istnieje jednostkowo:
„Czymże jest wobec tego wolność jako taka?
Wolności jako takiej, ogólnej – po prostu nie ma. /Dla Hegla każdy człowiek jest w ostatecznym rozrachunku wolny taką wolnością, jaką zdoła sobie uświadomić. Istnieje tylko wolność uświadomiona, która jest tożsama ze świadomością wolności/. Aksjologiczny wymiar tej wolności polega na tym, że jest ona zawsze wartością do porzucenia i do odzyskania zarazem. (Tischner, Istota wolności)
Ale to dopiero początek, w końcu Lala Biniecka krzykiem skierowanym do ojca otworzyła swoistą puszkę Pandory, bo jeśli przyjmiemy, że wolność konstytuuje się jedynie w wymiarze indywidualnym, to dalej mamy już tylko przed sobą niekończącą się drogę, jak w amerykańskim Easy Riderze, którą musimy jakoś przebyć w poszukiwaniu sensu, który nie bardzo wiadomo gdzie jest zlokalizowany. Wprawdzie de Mello pisze, żeby w tych poszukiwaniach powinniśmy skierować się ku swemu wnętrzu, ale jego definicja osoby świadomej siebie (przebudzonej) znajduje się w głębokiej sprzeczności z tym, co o takiej osobie pisał Viktor E. Frankl, który istotę istnienia (sens istnienia) lokował zdecydowanie poza nią:
„twierdząc, że człowiek jest istotą odpowiedzialną i zobowiązana stale urzeczywistniać sens potencjalnie zawarty w każdej życiowej sytuacji, pragnę jednocześnie podkreślić (pisze V. Franl), że prawdziwy sens życia odnajdziemy raczej w świecie zewnętrznym niż w sobie samym, jako że nie jest prawdą twierdzenie, iż człowiek stanowi system zamknięty. Nazwałem ową konstytutywną cechę samo-przekraczaniem ludzkiej egzystencji. Należy przez to rozumieć, że człowiek zawsze kieruje się oraz jest kierowany w stronę czegoś lub kogoś innego niż on sam – może to być zarówno oczekujący wypełnienia sens, jak i inny człowiek, którego spotykamy na swojej drodze.
Im bardziej zapominamy o sobie – oddając się sprawie, której pragniemy służyć, bądź też osobie, którą pragniemy kochać – tym głębsze jest nasze człowieczeństwo i tym bardziej urzeczywistniamy swój potencjał. To, co znamy pod nazwą samo-urzeczywistnienia, jest niczym innym, jak nieosiągalnym celem, z tego prostego względu, że im bardziej dążymy do samo-urzeczywistnienia, tym bardziej się od niego oddalamy. Innymi słowy, samo-urzeczywistnienie możliwe jest wyłącznie, jako efekt uboczny samo-transcendencji”(s.166) czyli samo wykraczania poza siebie.
(kontynuacja w przyszłym tygodniu)
Zbyszek Kruczalak