----- Reklama -----

Ogłoszenia, felietony, informacje Polonijne - Tygodnik Monitor

15 stycznia 2015

Udostępnij znajomym:

Trwa pobieranie wersji audio...

Po niedawnych, paryskich atakach terrorystycznych, niemal cały świat wołał „Je suis Charlie”, Jestem Charlie. Mówili tak również Amerykanie na łamach prasy, na stronach internetowych, podczas organizowanych pospiesznie wieców, bo wolność słowa to w USA jedna z najwyżej cenionych wartości. Z drugiej strony zaczęliśmy się zastanawiać, czy wydawnictwo podobne do francuskiego Charlie Hebdo mogłoby tu zaistnieć?

Dla większości zachodnich mediów zaprezentowanie najnowszej, kontrowersyjnej okładki Charlie Hebdo było symbolicznym wyrazem jedności z dziennikiem i sprzeciwem wobec zamachu na wolność wyrażanych poglądów. Nawet jeśli rysunek nie pojawił się w głównym wydaniu wiadomości, to niemal równocześnie z wydaniem francuskiego magazynu można go było obejrzeć na stronach internetowych należących do medialnych korporacji z krajów Europy Zachodniej, Japonii, Australii, Ameryki Łacińskiej, a nawet Chin. Brytyjskie BBC uznało, że rysunek ten jest nieodłącznym elementem prezentowanego reportażu. Podobne, choć wyrażone w inny sposób decyzje podjęła większość stacji telewizyjnych i portali internetowych. Niektóre dzienniki wydrukowały cały magazyn Charlie Hebdo jako dodatek do swoich wydań. We Włoszech dochód z ich sprzedaży trafi na konto pomocy rodzinom zamordowanych w Paryżu dziennikarzy. W Niemczech, Deutche Welle skopiowało francuską okładkę na swej pierwszej stronie, podczas gdy Der Spiegel oraz Allgemeine Zeitung zaprezentowały ją na swych portalach internetowych. Suddeutsche Zeitung umieścił wewnątrz numeru kopię płaczącego Mahometa i kilka fragmentów innych tekstów paryskiego magazynu. W Wielkiej Brytanii The Independent, The Guardian, a także The Times of London przedrukowały całą okładkę Charlie Hebdo.

Większość głównych, amerykańskich mediów zdecydowało się jednak nie pokazywać płaczącego proroka Mahometa trzymającego napis Je suis Charlie, który ozdobił pierwsze po ataku wydanie magazynu. CNN i ABC poinformowały, że nie zrobiły tego w obawie przed potencjalnym zagrożeniem dla korespondentów działających w krajach islamskich. Agencja prasowa Associated Press nie uczyniła tego również tłumacząc, iż nie chce powielać obrazów i działań mających na celu wyśmiewanie ludzi z powodów religijnych, rasowych, czy orientacji seksualnej.

Jednym z nielicznych wyjątków był The Washington Post i kilka mniejszych lokalnych dzienników, które zdecydowały się na druk okładki Charlie. USA Today i Los Angeles Times umieściły ją w internecie. Poza tym większość amerykańskiej prasy i stacji telewizyjnych z różnych powodów ograniczyło się tylko do jej opisania.

Felietonista New York Times, pisma które wstrzymało się z przedrukiem, zamieścił kilka dni wcześniej tekst zatytułowany „Nie jestem Charlie”. Nie chodziło mu jednak o to, że nie zgadza się z prezentowanymi tam poglądami i uważa zamieszczane przez magazyn rysunki i teksty za obraźliwe, ale raczej o zwrócenie uwagi, że Charlie Hebdo w USA nie mógłby funkcjonować.

Jeśli magazyn ten ktoś chciałby w okresie ostatnich 20 lat wydawać na terenie jakiegokolwiek amerykańskiego uniwersytetu, to nie istniałby dłużej, niż 30 sekund – napisał m.in. David Brooks. Studenci i kadra oskarżyłaby pismo o mowę nienawiści. Administracja wstrzymałaby finansowanie magazynu i zmusiła do zamknięcia – kontynuował felietonista.

Jego opinię podziela Tony Norman z głównego dziennika ukazującego się w Pittsburgu, według którego na rynku prasowym USA nie ma niczego, co choć w przybliżeniu przypominałoby francuski Charlie Hebdo. Według niego Amerykanie zbytnio respektują swe władze, bardzo uważają by nie urazić niczyich uczuć religijnych, a także są ostrożni gdy chodzi o tematy rasowe.

Na amerykańskim rynku ukazuje się kilka satyrycznych pism, wśród nich The Onion, czy Mad, które mają spora grupę wielbicieli. Ich zawartość trudno jednak nazwać kontrowersyjną, a i tak niemal każdy rysunek lub tekst opatrzony jest informacją, że został stworzony wyłącznie w celach rozrywkowych. W popularnym serialu telewizyjnym South Park pojawiają się delikatne żarty religijne, program Comedy Central dworuje sobie z polityków, a nie uznający żadnej religii i żadnych autorytetów Bill Maher w swoim programie prezentowanym przez HBO wzbudza od czasu do czasu niewielkie kontrowersje. Właściwie to wszystko. Amerykańskie media w porównaniu z innymi krajami wydają się bardzo grzeczne i szanujące poglądy i opinie innych.

Pierwsza Poprawka do Konstytucji gwarantuje, że teoretycznie możemy mówić to co chcemy. Nawet, jeśli kogoś obrażamy. Twórcy tego zapisu doszli do wniosku, że lepiej dyskutować, niż zabraniać. Przez wiele lat społeczeństwo korzystało z tego przywileju. Gdy w latach 80. magazyn Hustler zasugerował, że znany pastor utrzymuje kontakty seksualne ze swoją matką, sprawa dotarła aż do Sądu Najwyższego, który podtrzymał prawo magazynu do zamieszczania podobnych treści. Gdyby jednak ta sama sprawa rozpatrywana była dziś, wyrok mógłby być inny.

Robert Speel, profesor nauk politycznych z Penn State Erie uważa, że krytykowanie poszczególnych wierzeń i praktyk religijnych jest postrzegane przez społeczeństwo amerykańskie jako temat tabu. Według niego dzieje się tak, gdyż obowiązujące tu prawa tworzone były przez wyznawców różnych wierzeń i przedstawicieli wielu grup narodowościowych. W czasie prowadzonych przez niego zajęć dotyczących świeckiej kultury Francji, większość Amerykańskich studentów wyraziła krytykę pod adresem obowiązującego tam prawa, zakazującego zakrywania głowy w miejscach publicznych z powodów religijnych. Nie przekonały ich argumenty dotyczące bezpieczeństwa i asymilacji społecznej. Wolnośc religijna znalazła się na pierwszym miejscu – wspomina Speel.

Większość mediów w Stanach Zjednoczonych nie pokazała kontrowersyjnej okładki Charlie Hebdo obawiając się, że urażone zostaną w ten sposób uczucia muzułmańskich czytelników i widzów. We Francuskim magazynie prezentowanie podobnych treści jest możliwe, gdyż cała redakcja przypomina wielka rodzinę o podobnych poglądach, która wspólnie decyduje o zawartości rozkładówki.

W mediach amerykańskich proces ten wygląda inaczej. Zatwierdzanie poszczególnych treści odbywa się wieloetapowo. Dokonują tego różne osoby, o różnych poglądach – mówi Arthur Goldhammer, wykładowca z Center for European Studies na Uniwersytecie Harvarda. Według niego kontrowersyjne treści zwykle zostaną uznane za obraźliwe, gdyż ich oceny dokonują osoby pochodzące z różnych grup społecznych i kultur. Nawet jeśli nikt nie poczuje się czymś urażony, to zwykle nawiązanie do seksu, używek, czy wulgarne słowa sprawią, że tekst lub obraz zostanie wstrzymany ze względu na dobro dzieci, które choćby nawet przypadkowo mogłyby się z nimi zapoznać.

 Trudno nie zgodzić się więc z opinią, że wielu mieszkańców USA nie powinno mówić „Je suis Charlie”.  Problem w tym, że do grupy tej coraz częściej zaliczają się najbardziej wykształceni, którzy coraz mniej wierzą w wolność słowa, a coraz bardziej w prawo do nie bycia obrażanym. Doskonałym przykładem mogą być najlepsze amerykańskie uczelnie, gdzie Pierwsza Poprawka powinna być, przynajmniej w teorii, traktowana jak świętość. Tymczasem to właśnie na ich terenie najczęściej stosowana jest cenzura, a wyrażanie niepopularnych poglądów karane.

Organizacja o nazwie Foundation for Individual Rights in Education, w skrócie FIRE, przeprowadziła sondaż na 437 uczelniach, który wykazał iż 55% z nich przyjęło w ostatnich latach prawa zakazujące posługiwania się językiem chronionym przez Pierwszą Poprawkę. Jest to możliwe, gdyż zapis ten odnosi się do Kongresu, któremu nie wolno ograniczać wolności słowa i nigdzie w prawach federalnych zakazów tego typu nie znajdziemy. Nie dotyczy on jednak innych ciał ustawodawczych, choćby tworzących zasady regulujące życie na terenie uczelni, stanu, miasta, czy zakładu pracy.

Dlatego możliwość swobodnego wyrażania myśli i opinii jest od lat skutecznie ograniczana. Na terenie Smith College z Bostonu odbywała się w ubiegłym roku dyskusja na temat wolności słowa i cenzury. Jedna z uczestniczek jako przykład narzuconej cenzury wskazała na zakazane słowo na literę N i zastąpienie go określeniem „N word”.

Przecież każdy wypowiadając ten eufemizm doskonale wie, co on oznacza – tłumaczyła uczestnikom panelu dyskusyjnego. Przekonywała, że całkowity zakaz nie ma sensu, że czasami by mówić o czymś, trzeba to opisać. Wskazywała na różnice pomiędzy użyciem tego słowa w celu obrażenia kogoś, a użyciem go podczas dyskusji na temat znaczenia wyrazu. A potem, by podkreślić swój punkt widzenia, ku wielkiemu zaskoczeniu zebranych wypowiedziała je w pełnej, zakazanej formie. Natychmiast podniosła się wrzawa. Napisano setki listów. Ktoś stwierdził nawet, że był to z jej strony akt przemocy na tle rasowym. W szkolnej gazecie zamieszczono na ten temat obszerny materiał i fragment jej wypowiedzi. Tekst opatrzony był jednak ostrzeżeniem, że zawiera treści mogące obrazić, a nawet wywołać wstrząs psychiczny.

Ograniczanie wypowiedzi ma miejsce coraz częściej i zwykle wprowadzane jest w celu ochrony uczuć, dla dobra publicznego, gdy leży to w interesie firmy lub organizacji. Dlatego sąd może wprowadzić zakaz wypowiadania się na temat prowadzonej sprawy, wojsko kontroluje wypowiedzi żołnierzy, a pracodawca może nas zwolnić za wypowiedź niezgodną z polityką firmy. Sędzia dziecięcego meczu może wyrzucić z trybun rodzica, którego poniosły emocje, możemy trafić do więzienia jeśli nasze słowa prowokują do bójki, uczeń zawieszany jest w swych prawach jeśli wypowiedziane przez niego słowa nie spodobają się nauczycielowi. Ograniczenie wolności ekspresji i wypowiedzi obowiązuje już w przedszkolu, bo gdy kilkulatek użyje niekoniecznie rozumianego, ale zasłyszanego gdzieś słowa i obrazi kogoś przypadkowo, obowiązkowo musi zaliczyć kilka sesji z psychologiem.

Jeśli mamy pecha i nasze imię i nazwisko jest identyczne do zastrzeżonego przez kogoś w urzędzie patentowym, to możemy je wykorzystywać tylko w ograniczonym zakresie. Coraz częściej próbuje się nam ograniczać możliwość swobodnych opinii na temat produktów rynkowych. Producent oprogramowania antywirusowego, firma McAfee starała się sądownie zabronić zamieszczania w internecie recenzji dotyczących ich produktów. Przegrała, ale pozwanego obrona kosztowała dziesiątki tysięcy dolarów. Teraz Microsoft zapowiedział starania o wprowadzenie zakazu zamieszczania wyników testów jego oprogramowania jeśli nie posiada się zgody firmy.

Mieszkańcy coraz większej liczby krajów posiadają takie same przywileje i prawa, jakie obowiązywały w Stanach Zjednoczonych przez ostatnie ponad 200 lat. Wiele osób zaczyna jednak zastanawiać, czy sami Amerykanie przypadkiem nie utracili części z nich.

Na podst. AFP, Boston Globe, freewarehof.org, opr. Rafał Jurak

 

 

----- Reklama -----

KD MARKET 2025

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor