– O co ci chodzi? Przecież to twoje żarcie. Co ci się nie podoba? – spytał człowiek z wyrzutem. – Ach, ty pański piesek jesteś i z podłogi nie jesz. OK, gdzie twoja micha?
Rozejrzał się po kuchni. W kącie przy drzwiach stała czyściutka, plastikowa miseczka z wydrukowanym ozdobnymi literami imieniem jej właścicielki. Nasypał do niej karmy i gestem dłoni zaprosił pieska do jedzenia. Milli ani drgnęła.
– Co jest, kurde? Strajk głodowy? – mężczyzna zaczynał się denerwować.
Jakby rozumiejąc jego słowa, suczka oblizała pyszczek, wyraźnie sugerując, że strajki głodowe nie leżą w jej szlachetnej naturze. Przypatrywała się sąsiadowi wyczekująco.
– A może masz dość tych świństw i zjadłabyś coś porządnego?
Jakby na potwierdzenie trafności domysłów Adama, pies oblizał swój śliczny, arystokratyczny pyszczek po raz drugi.
– Dobra. Smażę dzisiaj boczek na kolację, więc jak chcesz, to możesz się podłączyć. Chodź.
Adam odłożył na miejsce pudełko z karmą i poszedł do drzwi. Milly śledziła jego kroki, ale trzymała się z daleka. Gdy otworzył i wyszedł na korytarz, wciąż siedziała i obserwowała go bacznie z drugiego końca pokoju. Człowiek otworzył drzwi szerzej, próbując zachęcić psa do opuszczenia mieszkania.
– No, idziemy – mruknął niecierpliwie.
Milly najwidoczniej ani myślała iść z tym gburem gdziekolwiek indziej, niż na spacer. W odpowiedzi warknęła ostrzegawczo.
– Ty mnie, nie denerwuj! Jak chcesz żreć, to rusz dupę. Nie będę tu stał do jutra – powiedział ze złością. – Bo cię tu zostawię i będziesz jeść te swoje chrupki...
Argument wydawał się skutecznie zadziałać na wyobraźnię pieska, który szybciutko potruchtał w stronę otwartych drzwi i w mgnieniu oka znalazł się na korytarzu.
Boczek smażony na patelni w typowo polski, niezdrowy sposób, w ogromnej ilości tłuszczu i z całą masą zabójczych przypraw, okazał się strzałem w dziesiątkę. Człowiek i zwierzę zajadali się nim ze smakiem: Adam wygodnie rozłożony w fotelu przed telewizorem, a zwierzak obok na puszystym dywanie. Doszło nawet do tego, że Milly uczyniła temu w jej mniemaniu prostakowi nie lada zaszczyt, jedząc przygotowane przez niego specjały prosto z ręki. Adam z zadowoleniem stwierdził, że nie tylko pierwsze lody zostały przełamane, ale pojawiła się między nimi pewna więź, którą trudno by nazwać przyjaźnią, lecz można było z całą pewnością stwierdzić, że dawne animozje wyraźnie zbladły, o ile nie zniknęły całkowicie. Smażony po polsku boczek potrafi czynić cuda.
Adam nigdy nie widział amerykańskiego szpitala od środka. St. Vincent prezentował się okazale. Podążający we wszystkich kierunkach ludzie mieszali się co chwilę z przemykającymi wokoło zaaferowanymi lekarzami i pielęgniarkami. Polak szedł powoli, rozglądając się wokół z zainteresowaniem. Zainteresowanie to najwyraźniej wzbudziło niepokój czarnej, grubej pielęgniarki na recepcji.
– W czym mogę pomóc?! – zawołała tubalnym, niemal męskim głosem.
Adam podszedł do kontuaru.
– Szukam Helen Morris. Leży tu u was od wczoraj. Miała zawał.
Potężna pielęgniarka wystukała na klawiaturze nazwisko i spojrzała w ekran komputera.
– Kardiologia. Pierwsze piętro, sala 103. Pan jest z rodziny?
– Nie. Jestem sąsiadem. Ja zawiadomiłem pogotowie, jak zasłabła. Opiekuję się teraz jej mieszkaniem i psem. Ona nikogo nie ma.
– A co pan tam niesie? – spytała wskazując na plastikową reklamówkę, którą mężczyzna trzymał w dłoni.
Adam postawił torbę na ladzie i pokazał recepcjonistce zawartość.
– Trochę owoców, a w słoiku prawdziwy polski rosół. Zawsze stawia na nogi – odpowiedział.
Pielęgniarka obrzuciła go podejrzliwym spojrzeniem. Ten potężnie zbudowany człowiek zdecydowanie nie wzbudzał jej zaufania, ale w oczach miał dziwne przygnębienie i żal za czymś nieodgadnionym. Po chwili wskazała mu palcem właściwy kierunek.
– Niech pan idzie. Pani Morris pewnie się ucieszy z pana wizyty.
– Też tak myślę – odpowiedział Adam i uśmiechnął się życzliwie.
Mężczyzna wszedł do przytulnego pokoiku, który wcale nie przypominałby salki szpitalnej, gdyby nie charakterystyczne sprzęty medyczne ustawione obok nowoczesnego, estetycznie wykonanego łóżka. Od razu rzuciły mu się w oczy delikatne firanki w niewielkim oknie. Niby drobiazg, a sprowadzał do pomieszczenia mnóstwo domowego ciepła.
– Dzień dobry, pani Morris. Jak się pani dzisiaj czuje? – zawołał pogodnie już od progu.
Twarz kobiety rozjaśniła się na widok znajomego Polaka. Obdarzyła go czarującym uśmiechem i z wielkim wysiłkiem wskazała malutki stołeczek przy łóżku.
– Lekarz prowadzący zezwolił już na wizytę, więc jestem. Muszę przecież coś powiedzieć Milly.
– Bardzo się cieszę, że pan przyszedł. A jak moje maleństwo?
– Okropnie za panią tęskni, ale dobrze nam się razem mieszka. Musi pani wiedzieć, że postanowiła na ten czas przeprowadzić się do mnie. I już nie uważa mnie za obcego. Lekarze mówią, że miała pani dużo szczęścia. To tylko lekki zawał i niedługo wraca pani do domu.
– Mi też tak powiedzieli. Jestem jeszcze trochę słaba, ale to pewnie dlatego, że nie pozwalają mi nawet pospacerować po korytarzu – powiedziała z udawaną skargą w głosie.
W rzeczywistości spacer po korytarzu nie wchodził w grę. Kobieta ledwie była w stanie się podnieść i przejść do toalety, nie zawsze bez pomocy pielęgniarki.
– Lekarze wiedzą, co mówią, pani Morris. A na odzyskanie sił mamy lekarstwo – powiedział i sięgnął do reklamówki.
Postawił półlitrowy słoik z rosołem na szafce u wezgłowia łóżka chorej. Spojrzał na niego z dumą, po czym przeniósł wzrok na trochę zaskoczoną sąsiadkę.
– To jest prawdziwy polski rosół, zrobiony według prawdziwej polskiej receptury. Zawsze stawia na nogi. Ugotowałem go specjalnie dla pani, żeby jak najszybciej wróciła pani do nas.
– Naprawdę? – rozanielona kobieta nie mogła uwierzyć. – Ale ja nie wiem, czy mi wolno... Kazali trzymać dietę – zmartwiła się.
cdn.
Marek Kędzierski – autor powieści sensacyjnych, które szybko zdobyły sobie rzesze wiernych fanów