– Nie ma problemu. Pytałem i wolno pani. A poza tym jest pyszny – Adam ponownie sięgnął do reklamówki. – Przyniosłem też pani trochę jabłek. One na pewno są bardzo zdrowe.
Kobieta patrzyła na Adama w milczeniu. Jej oczy zrobiły się nagle wilgotne, niewielka łza spłynęła po policzku i wtopiła się w miękką poduszkę.
– Pani Morris – mężczyzna natychmiast zauważył zmianę na jej twarzy. – Co się stało? Dlaczego pani płacze? Coś panią boli? – zapytał autentycznie zaniepokojony.
Chwyciła go mocno za rękę.
– Święty z pana człowiek, panie Golyk. Bóg to na pewno panu wynagrodzi.
Adam poczuł suchość w gardle i jakieś przedziwne ciepło rozlewające się po wszystkich zakamarkach ciała. Ta stara kobieta nie znała jego przeszłości, a tej nie da się wymazać. Na moment owładnął nim ogromny smutek i przygnębienie. Przemknęły mu przed oczami obrazy z Afganistanu. Zastrzelone kobiety i dzieci, widok ludzi palonych i zakopywanych żywcem przez towarzyszy broni za jego, oficera Armii Radzieckiej, przyzwoleniem, strzały do bezbronnych; afrykańskie wioski palone wraz z plonami, co równało się śmierci głodowej ich mieszkańców; cywilne ofiary akcji w Ameryce Południowej. Był człowiekiem przeklętym nie tylko przez los. Jak bardzo ta chora kobieta myliła się, wypowiadając podobne słowa! Gdyby wiedziała, kim kiedyś był, pewnie nie chciałaby nawet splunąć w jego kierunku.
– Panie Golyk, dobrze się pan czuje? – spytała z troską.
– Nie, nie, nic mi nie jest. Trochę źle dzisiaj spałem i jestem zmęczony. Wszystko dobrze, proszę się nie martwić.
– Niech pan idzie odpocząć w domu.
– Nie, nie. Zostanę.
– Proszę iść! Na nic mi się pan nie przyda, jeśli również wyląduje w szpitalu – rozkazała mu z uśmiechem.
– No dobrze. Postaram się przyjść jutro, żeby sprawdzić, czy dbają tu o panią – powiedział, choć oboje doskonale wiedzieli, że w takich szpitalach opieka jest znakomita.
Adam siedział w swoim ulubionym fotelu ze szklaneczką Jacka Danielsa w dłoni, wpatrując się tępo w ekran telewizora. Podawali wiadomości. Po powrocie sąsiadki ze szpitala Milly wróciła do niej i mieszkanie zrobiło się jakieś puste. Ten mały, psotny stworek, z którym zdążył się całkiem uczciwie zaprzyjaźnić, w jakiś sposób ożywiał jego niewielki apartament. Miło było być witanym przez tego zwierzaka po powrocie z pracy. Kilka miesięcy temu znalazł zatrudnienie jako cieśla w lokalnej firmie budowlanej. Ze swoimi pieniędzmi nie musiał już pracować, jednak zawsze uważał, że coś w życiu trzeba robić. Od kiedy skończył z wojaczką, trudno mu było znaleźć miejsce dla siebie. Propozycja tej roboty, którą w imieniu swojego znajomego złożył mu właściciel miejscowego baru, była swego rodzaju wybawieniem.
Niewesołe myśli przerwał mu głośny dźwięk telefonu.
– Dzień dobry, panie Gawlik – odezwał się po polsku głos w słuchawce.
– Dzień dobry – odpowiedział lekko zaskoczony Adam.
Z językiem ojczystym nie miał do czynienia od wielu lat, nie licząc polskich książek, które czasami czytywał, i sporadycznych wizyt na Green Poincie, gdzie można było dostać dobre pierogi i prawdziwą polską kiełbasę.
– Nazywam się Sławomir Pytlak. Jestem pułkownikiem Wojska Polskiego. Przyjechałem właśnie do Nowego Jorku i chciałbym się z panem spotkać.
– Czy my się znamy?
– Tylko ze słyszenia. To znaczy ja o panu słyszałem. Mamy też wspólnego znajomego – pułkownika Władimira Iwanowa, jeśli pan sobie przypomina...
Adamowi stanęła przed oczami twarz oficera radzieckich sił specjalnych – ledwie go już pamiętał. Z jednej strony wiele mu zawdzięczał, lecz to za jego również sprawą Polak stał się kimś na kształt boga wojny. Doskonale wyszkolonym komandosem, strategiem i dowódcą, przez którego w różnych częściach świata zginęło wielu ludzi. Mimo to do tej pory darzył Rosjanina szacunkiem.
– O czym chce pan rozmawiać? – spytał bez ogródek.
– Chciałbym w porozumieniu z Ministerstwem Obrony Narodowej złożyć panu pewną propozycję. Wolałbym, żebyśmy szczegóły omówili w cztery oczy.
Adam zawahał się, lecz tylko przez moment. Właściwie nic nie ryzykował, bo było wręcz nieprawdopodobne, by wojsko chciało go tu ścigać za dezercję. Musieli wiedzieć, że takie działania były z góry skazane na niepowodzenie. Ciekawość przeważyła.
– Dobra. Kiedy i gdzie?
– Powiedzmy jutro o osiemnastej?
– Może być. Gdzie?
– Jest taka malutka kafejka w Greenwich Village, przy ulicy...
Adam zanotował w pamięci podany przez rozmówcę adres.
– Będę.
– Doskonale – wyraźnie ucieszył się jego rozmówca. – No to do zobaczenia jutro, panie Gawlik.
– Do widzenia panu.
Adam zastanawiał się, czego od niego mógł chcieć ten wojskowy i to jeszcze Ministerstwo Obrony Narodowej. Czyżby nowa Polska zafundowała sobie jakąś międzynarodową awanturę i chce go wynająć? Niemożliwe, ta demokracja była zbyt młoda, żeby pakować się takie sprawy. Więc co? Nic nie przychodziło mu do głowy, usiadł wygodnie w swoim ulubionym fotelu i włączył telewizor. Trzeba poczekać do jutra.
ROZDZIAŁ XVII
Nowy Jork nie był latem zbyt przyjemnym miejscem. Ciężka, gorąca wilgoć wyciskała z ludzi ostatnie poty. Adam szedł spacerkiem przez jak zwykle zabiegany Manhattan na umówione spotkanie. Miał jeszcze dużo czasu. Odwiedził po drodze Central Park. To miejsce nie cieszyło się najlepszą sławą, ale chyba niesłusznie. Tyle razy już tędy przechodził o różnych porach dnia, a nikt nigdy go nie napadł. Lubił tu przychodzić. Czasem można było spotkać ciekawych ludzi, choć podobno trzeba się było mieć przed nimi na baczności.
cdn.
Marek Kędzierski – autor powieści sensacyjnych, które szybko zdobyły sobie rzesze wiernych fanów