Nie raport o stanie państwa, a promocja własnych osiągnięć, politycznie motywowane przemówienie i próba przekonania do swych poglądów szerokiej rzeszy wyborców. Takie opinie o wygłaszanym każdego roku orędziu prezydenckim słyszymy od lat, nie tylko w okresie urzędowania Baracka Obamy. Rzeczywiście, z rzeczowego sprawozdania skierowanego do członków Kongresu, noworoczne wystąpienia głowy państwa zamieniły się w dobrze przygotowany występ publiczny, mający na celu zmobilizowanie swoich sympatyków i w miarę możliwości osłabienie opozycji. Zainteresowanie społeczeństwa orędziami jest coraz mniejsze, kontrowersje jakie wzbudzają coraz większe.
Reakcje republikanów były, zgodnie z przewidywaniami, w większości negatywne. Sześć lat po objęciu urzędu i na dwa lata przed przekazaniem go w inne ręce, prezydent wygłosił niespodziewanie krótkie, zdecydowane przemówienie, które wskazuje, iż nie ma zamiaru ostatnich miesięcy na stanowisku spędzić bezczynnie i na siłę poszukiwać kompromisu z kontrolującą Kongres partią konserwatywną.
Wzbudziło to euforię wśród zwolenników partii demokratycznej, niepokój wśród osób o odmiennych poglądach. Wygłaszając kolejne punkty zaplanowanej przemowy prezydent na pewno zdawał sobie sprawę, że większość jego propozycji z góry skazanych jest na niepowodzenie. Był to jednak przemyślany element trwającej już kampanii prezydenckiej przed wyborami w 2016 roku.
W jakim celu prezydent w ogóle wygłasza State of the Union? Bo nakazuje to Konstytucja. Artykuł 2, Sekcja 3 mówi, że prezydent powinien co jakiś czas informować Kongres o sytuacji w kraju i przedstawiać planowane działania. Określenie „co jakiś czas” jest niezbyt precyzyjne, więc teoretycznie każdy kolejny gospodarz Białego Domu mógłby to robić w dogodnej dla siebie chwili. Tradycja zapoczątkowana przez George Washingtona wprowadza jednak systematyczność i z grubsza określa datę. Dlatego co roku i zawsze na początku stycznia.
Konstytucja nie mówi, w jakiej formie prezydent ma składać sprawozdanie. Dzięki Washingtonowi są to przemówienia. Jednak na przykład Thomas Jefferson uznał, że podniosłe orędzie może wygłaszać monarcha, a nie wybierany prezydent i w okresie pełnionej przez siebie kadencji informował kraj o wszystkim pisemnie. Przez kolejne prawie 100 lat jego następcy unikając długich wystąpień korzystali z tego rozwiązania.
Czasy Washingtona i Jeffersona minęły jednak, zmienił się sposób uprawiania polityki. Okazja do wygłoszenia ważnego przemówienia nie może być zignorowana, to obecnie okazja do zdobycia punktów wśród wyborców i wzmocnienia swej pozycji. Pod warunkiem oczywiście, że przemowa taka jest dobrze przygotowana i w odpowiedni sposób wygłoszona. A tej umiejętności współczesnym politykom - otoczonym w równym stopniu doradcami jak i specami od wizerunku – odmówić nie można.
Barack Obama należy do dobrze przygotowanych na taką ewentualność, czego dowodem może być choćby ostatnie wystąpienie. Obdarowując równo spojrzeniami i uśmiechami wszystkich zgromadzonych na sali prezydent podkreślił dotychczasowe dokonania administracji, zapowiedział kilka zmian i ostrzegł opozycję, że jakiekolwiek próby zniesienia już wprowadzonych ustaw spotkają się ze zdecydowanym sprzeciwem z jego strony. Wygłaszając kilka populistycznych haseł prezydent odegrał swą rolę w prowadzonej kampanii wyborczej mającej w przyszłym roku wyłonić jego następcę. Wśród tych haseł znalazła się na przykład propozycja podniesienia podatków dla najzamożniejszych, dzięki czemu możliwe byłoby dalsze finansowanie choćby programu powszechnych ubezpieczeń zdrowotnych.
Propozycja ta postawiła partię republikańska w trudnej sytuacji. Nie zgadza się ona bowiem z podwyższaniem jakichkolwiek podatków i jednocześnie zapowiedziała wcześniej działania mające na celu unieważnienie Obamacare. Słowa prezydenta dla wielu wyborców, głównie najuboższych i pochodzących z klasy średniej, padły na podatny grunt. Sondaże wskazują, że osoby reprezentujące te grupy gotowe są poprzeć podwyżkę podatków dla najbogatszych. Pierwszy powód, to coraz bardziej widoczny element walki klas i przekonanie, iż ograniczenie dochodów najzamożniejszych pozytywnie wpłynie na społeczeństwo amerykańskie. Drugi powód to utrzymanie kosztownych serwisów i świadczeń bez konieczności sięgania po inne źródła finansowania. Propozycja Baracka Obamy to jednocześnie przedwyborcza pułapka na republikanów. Realizując swe obietnice z okresu ubiegłorocznej kampanii i starając się zachować spójność głoszonego programu, nie mogą zgodzić się z prezydentem. Tym samym stracą część głosów tych, na których im najbardziej zależy, przekonanych że partia republikańska działa wyłącznie na korzyść górnego, 1 procenta najbogatszych i ze szkodą dla słabiej uposażonych.
To tylko jeden z przykładów gry politycznej, w jaką zamienił się na przestrzeni lat State of the Union.
Obserwując prezydenckie orędzia wiele osób zastanawia się, kim są ci wszyscy ludzie zasiadający w pierwszych rzędach. Nie są to bowiem członkowie Kongresu, do których teoretycznie przemówienie jest kierowane. Rzeczywiście, od lat przyjęło się, że głowa państwa zaprasza sędziów Sądu Najwyższego, najbliższych współpracowników, całe Kolegium Połączonych Szefów Sztabów, a także osoby nie związane z rządem i Kongresem, tzw. gości honorowych. Wśród nich aktorzy, piosenkarze, uwolnieni zakładnicy, biznesmeni, działacze, generalnie osoby o których głośno było w ostatnim roku, mogące wpłynąć na sympatie społeczeństwa, a także swą obecnością sygnalizujące priorytety prowadzonej przez prezydenta polityki.
Zwyczaj zapraszania gości honorowych zapoczątkował Ronald Reagan w 1982 r. który w czasie swego przemówienia wspominał o ich dokonaniach i znaczeniu. Kolejnie prezydenci kontynuują tę tradycję i wykorzystują do własnych celów. W ubiegłym roku wśród zaproszonych przez Baracka Obamę znalazł się na przykład Jason Collins, koszykarz NBA otwarcie mówiący o swej odmiennej orientacji seksualnej, a także osoby które przeżyły zamach bombowy podczas maratonu w Bostonie. W tym roku na honorowym miejscu zasiadł zaproszony przez prezydenta Alan Gross, zwolniony niedawno z więzienia na Kubie i gorąco oklaskujący fragment orędzia mówiący o konieczności zakończenia embarga nałożonego na ten kraj.
Mimo, że State of the Union zamienia się w wyreżyserowany i okazały spektakl, zainteresowanie nim jest coraz mniejsze. Pierwszym, który w 1947 roku wygłosił to przemówienie w telewizji był prezydent Truman. Jednak dopiero Lyndon Johnson uczynił z niego główny punkt programu przenosząc je na godziny wczesnowieczorne, czyli na okres największej oglądalności. Johnson zrobił to świadomie, bo akurat w tym czasie trwały przygotowania kilku ważnych ustaw i noworoczne orędzie było doskonałą okazja do zaprezentowania ich szerokiej publiczności, a także sposobem na uzyskanie dla nich poparcia. Plan się powiódł i od tamtej pory przemówienia te zawsze odbywają się wieczorem i zawsze w czasie największej oglądalności. Od tamtego czasu zaczęła zresztą zmieniać sie ich treść.
Mniej więcej w tamtym okresie, dokładnie w 1966 roku, sieci telewizyjne zaproponowały opozycji pół godziny czasu antenowego na ustosunkowanie się do słów prezydenta. To też stało się tradycją i co roku partia opozycyjna wyznacza inną osobę do tego zadania. Niestety, jest to zajęcie bardzo niewdzięczne. Nieodpowiednie przygotowanie, brak umiejętności oratorskich, czy też zwykły brak obycia z kamerą przekreślił karierę wielu polityków, którzy dostąpili zaszczytu wypowiadania się w imieniu swej partii. Dowodem na to może być tegoroczna, nieudana odpowiedź na prezydenckie orędzie w wykonaniu republikańskiej senator Joni Ernst ze stanu Iowa.
Co nam dało tegoroczne orędzie?
Wiadomo już, że nie pomogło prezydentowi w notowaniach wśród wyborców. Wręcz zaszkodziło. Na kilka dni przed wygłoszonym przemówieniem poparcie mierzone sondażami Gallupa było o jeden punkt procentowy wyższe, niż w dniach tuż po wystąpieniu. To akurat nie dziwi, bo niezależnie, kto piastuje najwyższe stanowisko w kraju, State of the Union nie przekłada się w ostatnich latach zbytnio na wzrost poparcia. Być może ma to związek z oglądalnością.
W 1994 roku orędzie prezydenta Clintona transmitowane było przez 4 główne sieci telewizyjne. Zmierzona przez agencję Nielsen oglądalność wyniosła wówczas 45.8 mln. W 2014 roku Barack Obama przemawiał już za pośrednictwem aż 13 sieci telewizyjnych, co teoretycznie pozwalało dotrzeć do większej liczby odbiorców. Zmierzona oglądalność jego przemówienia wyniosła 33.3 mln. choć przecież w okresie ostatnich 20 lat liczba mieszkańców USA wzrosła o 50 milionów.
Od 1994 r. zmienił się cały świat, również Stany Zjednoczone. Dzięki nowym technologiom przekaz telewizyjny stracił na znaczeniu, zyskały portale społecznościowe i błyskawiczne komunikatory internetowe. Barack Obama od pewnego czasu wykorzystuje je, jednak efekt tych działań niekoniecznie przynosi mu korzyści. Teoretycznie za pomocą Twittera, czy strony Facebook jest w stanie dotrzeć błyskawicznie do milionów osób. Niekoniecznie jednak do potencjalnych wyborców. Na przykład po wtorkowym orędziu odpowiadał na pytania tzw. gwiazd Youtube, czyli ludzi posiadających największą oglądalność w serwisie. W większości są to osoby nie wpływające na kształtowanie opinii i nie tworzące pozytywnego wizerunku. Wręcz przeciwnie. Do gwiazd Youtube należy bowiem na przykład dziewczyna, której krótki film pokazujący jak dla zabawy dławi się połykanym, sproszkowanym cynamonem, obejrzało 42 miliony osób.
Poza tym Amerykanie nie są już tak zauroczeni stanowiskiem prezydenta, jak miało to miejsce przed laty. Owszem, wielu chciałoby go spotkać, może zrobić sobie wspólne zdjęcie. Jednak powaga i majestat tego urzędu bardzo ucierpiały w ostatnich latach wraz z rozwojem elektronicznych mediów i bardziej bezpośrednią formą zwracania się prezydenta do wyborców.
Noworoczne orędzie nie spełnia już więc funkcji informacyjnej. jeszcze przed wystąpieniem Obamy znane były główne punkty przemówienia, jak również opinie na ich temat zarówno ze strony polityków demokratycznych, jak i republikańskich. Żaden z nich nie musiał wysłuchiwać orędzia, by poznać dokonania i dalsze plany prezydenta. Każdy jednak to zrobił, bo nakazuje to tradycja. To doroczne wystąpienie przed połączonymi izbami Kongresu, zaproszonymi gośćmi i telewidzami w całym kraju jest elementem zachowania powagi i ważności stanowiska prezydenta USA.
Oczywiście ważna jest treść, jednak z tym jest coraz gorzej. Wtorkowe przemówienie było płomienne, okraszone słowami „musimy”, „możemy”, „powinniśmy”. Jednak podobne padały z tego miejsca wielokrotnie w ostatnich latach bez żadnych działań za tym idących. Barack Obama w okresie ostatnich kilku miesięcy działał bez porozumienia z Kongresem i wydawał dyspozycje, na które nie posiadał jego zgody. Jednak w czasie orędzia sprawiał wrażenie, jakby przebywał w gronie przyjaciół, z którymi wspólnie podejmować będzie działania najlepsze dla kraju. To właśnie w opinii wielu osób jest ten spektakl, w jaki zamieniło się orędzie. I jako tradycja powinien istnieć. Nie musi jednak jako sposób dialogu z Kongresem.
Na podst. Washington Post, Businessweek, mentalfloss.com, The DailyBeast,
opr. Rafał Jurak